niedziela, 30 lipca 2017

Portret prawdę Ci powie - Oscar Wilde "Portret Doriana Graya"

   Siedzę sobie w odwiedzinach u Siostry i w przerwie między jednym netflixowym seansem a drugim przeglądam półki z książkami, bo jak wiadomo zbiory członków rodziny i znajomych są najlepszym miejscem polowania na nową pozycję czytelniczą, zaraz po księgarniach oczywiście. Przeglądam, przeglądam i w oczy rzuca mi się cienka książeczka o znanym mi tytule "Portret Doriana Graya". Tak, tak, znam historię i lubię i tak dalej. I nagle spływa na mnie przerażające olśnienie - historię znam z filmu, a książki jeszcze nie czytałam! O zgrozo, o hańbo, wszak to klasyka! Książka została skonfiskowana, przeczytana i ... wzbudziła we mnie mieszane uczucia.

   Dorian Gray to dla mnie jedna z najbardziej przerażających postaci w literaturze światowej. Jego początkowo ledwo zauważalna przemiana z niewinnego, słodkiego młodzieńca w okrutnego Narcyza, niszczącego życie swoich przyjaciół i wielbicieli to porażające studium psychicznego i moralnego zepsucia. To, w jaki sposób sam przed sobą potrafi wytłumaczyć swoje postępowanie, czy jest nim złamanie serca zakochanej w nim dziewczynie, czy morderstwo przyjaciela, przyprawiało mnie o gęsią skórkę z odrazy i wzburzenia, a świadomość, że tak niewiele potrzeba było, by z anioła zamienił się w demona (wystarczyła wszak jednak rozmowa z lordem Henrym i lektura otrzymanej od niego książki) jest przytłaczająca. Jak łatwo przekroczyć linię dzielącą dobro od zła, piękno od brzydoty! Można dyskutować, czy gdyby nie istniał przeklęty portret, życie Doriana potoczyłoby się zupełnie inaczej. Może tak. A może portret był tylko wymówką i bohater tak czy inaczej nie dałby rady zatrzymać toczącego go raka zepsucia.

   Proza Wilde'a jest innym powodem, dla którego pozycja ta zasługuje na miejsce w kanonie literatury światowej. Niby prosta, a pełna jednak metafor oraz dowcipnych i ciętych dialogów. W kwestiach wypowiadanych przez bohaterów, a zwłaszcza przez lorda Henry'ego kryje się wiele bystrych obserwacji ludzkiej psychiki.

   Dlaczego więc nie dałam książce najwyższej oceny?

   Przede wszystkim uważam, że o ile od strony językowej prozie Wilde'a nie można nic zarzucić, o tyle w moim odczuciu cierpiał na syndrom zbytniego słowotoku. Słowa, słowa, słowa! Tak wiele w "Portrecie..." ciekawych i głębokich spostrzeżeń, zagubionych w lawinie słów i zbędnego filozofowania.

   Nie przekonało mnie również zakończenie książki, jakieś takie pospieszne i nie pasujące do postaci Doriana. Zresztą każde z ważnych wydarzeń w życiu bohatera kończyło się nagle i niesatysfakcjonująco, jakby w ten sposób autor chciał podkreślić szybkość upadku moralnego i psychicznego Graya. Nie przekonało mnie to, uważam, że zamiast przydługich filozofujących przemyśleń lorda Henry'ego na temat urody, młodości, mądrości i głupoty autor mógłby bardziej zagłębić się w głowę i serce bohatera.

   Warto jednak sięgnąć po "Portret Doriana Graya" i potraktować jego historię jako ostrzeżenie przed nadmiernym zapatrzeniem w siebie, w ideały młodości i piękna, które przy równoczesnym odrzuceniu moralności prowadzić mogą jedynie do brzydoty, okrucieństwa i w ostatecznym rozrachunku do upadku.



autor: Oscar Wilde
tytuł: Portret Doriana Graya
wydawnictwo: Mediasat Poland
ilość stron: 219


ocena: ★★★★☆

Japoński mini book haul ☆ミ

   Fakt na temat autorki bloga - wpuścić mnie do księgarni, gdziekolwiek by się ona nie znajdowała, a wyjdę z jakimś książkowym zakupem, planowanym lub nie.



   Tym razem trafiło na księgarnię w Naricie, do której zresztą trafiam często przy okazji polowania na nowy tomik takiej czy innej mangi. Trudno mi powiedzieć, na ile księgarnia w tym mieście jest reprezentacyjna dla całej Japonii, ale gdyby oceniać po niej, to dochodzę do wniosku, że japońskie księgarnie różni od polskich jedynie większe uporządkowanie (półki stoją w równych szeregach, a działy są oznaczone trochę bardziej szczegółowo), ponadto przy dziale z nowelami opartymi na mangach/anime puszczane są fragmenty wyżej wymienionych, w związku z czym jest w niej również trochę głośniej (to akurat dosyć charakterystyczne dla wszystkich właściwie sklepów japońskich).

   Zapach papieru, farby i nowości jest jednak taki sam.

   Mój plan był bardzo sprecyzowany - kupić dla jednej z koleżanek mojej rodzicielki książkę o kotach. Koleżanka ta jest właścicielką cudownej brytyjskiej piękności i wielbicielką tych czworonogów, a ponieważ jej urodziny przypadają na lipiec, to pomyślałam, że album ze zdjęciami kotów na pewno będzie odpowiednim prezentem. Nie chciałam kupować nic, w czym byłoby za dużo tekstu, bo akurat japońskiego jubilatka nie zna, ale na szczęście nie musiałam długo szukać.


   Decyzja zapadła, jak tylko zobaczyłam ten malutki tomik zatytułowany "Tobi neko" ze zdjęciami autorstwa Igarashi Kenty, fotografa urodzonego w prefekturze Chiba, którego zdjęcia zamieszczono w wielu gazetach i albumach poświęconych kotom, a którego profil znajduje się o tu. Na całość albumu składają się zdjęcia kotów z tzw. Nekojimy ("Kociej Wyspy"), czyli jednej z oddalonych od głównych wysp archipelagu maleńkich wysepek, na których koty wygrzewają się w słońcu, polują wśród łodzi rybackich i swoim urokiem przyciągają wielbicieli z całego świata.

                       

   Uwierzcie mi, tak przecudnych zdjęć kotów już dawno nie widziałam! Gdyby nie to, że jest to prezent i muszę się z nim pożegnać, za każdym razem potrzebując pocieszenia i rozweselenia sięgałabym po ten album.

   Z kocim zakupem w ręku już miałam wychodzić, gdy pomyślałam sobie 'a co mi szkodzi zobaczyć, co też ciekawego na półkach z anglojęzycznymi wydawnictwami' (bo i takie w księgarni się znajdują). Łatwo przewidzieć, jak się to skończyło.


   Edogawa Ranpo to pisarz, o którym po raz pierwszy usłyszałam na zajęciach z literatury japońskiej na uniwersytecie. Usłyszałam to może za dużo powiedziane, przemknął wśród ogromnej liczby nazwisk, których musiałam się nauczyć do jednego z najtrudniejszych (pod względem ilości materiału) egzaminów w swojej karierze studentki japonistyki. Jedyne, co zapamiętałam na temat tego autora to to, że znany jest jako pierwszy twórca opowieści kryminalnych w Japonii. Ponownie nazwisko to usłyszałam wiele lat później, ale o tym za chwilę. W każdym razie postanowiłam, że warto by wreszcie zapoznać się z jego twórczością, a ponieważ "Japanese Tales of Mystery and Imagination" to zbiór dziewięciu opowiadań, stanowią one z pewnością ciekawy przekrój twórczości Edogawy.

   Wspomniałam w poprzednim akapicie, że po dłuższym okresie Edogawa pojawił się ponownie w moim życiu, tym razem jednak w towarzystwie wielu innych słynnych japońskich pisarzy w mandze "Bungo Stay Dogs".


   Pierwsze dwa tomiki przeczytałam jakiś czas temu i oczywiście nie mogłam się powstrzymać przed zakupem dwóch kolejnych, no bo przecież tak ładnie komponują się z książką o Edogawa Ranpo (dla tych, którzy nie wiedzą nic o tej mandze - bohaterami są członkowie Zbrojnej Agencji Detektywistycznej, z których każdy nosi nazwisko znanego pisarza japońskiego, a Edogawa to jedyny członek tej gromady, który nie posiada nadnaturalnych mocy, co nie przeszkadza mu w byciu najlepszym detektywem w grupie).

   Niewielki to haul, ale przyniósł mi wiele radości, a "Bungo Stray Dogs" przy okazji stanie się moim japońskojęzycznym sierpniowym wyzwaniem, bo od czasu ostatniej pozycji w tym języku minęło trochę czasu.

   W każdym razie - do czytania!




piątek, 21 lipca 2017

Kreski, kółka, jak to w magii bywa - Brandon Sanderson "The Rithmatist"

   Ach, ta magia w książkach Sandersona! Każdy z jego światów zapełniony jest niezwykłymi, niepowtarzalnymi i naprawdę wyjątkowymi systemami magicznymi i wydawać by się mogło, że kiedyś przecież muszą skończyć mu się pomysły. A tu kolejna niespodzianka i przypomnienie, że wyobraźni tego autora nie da się ogarnąć i zamknąć w ramy, które wyznaczają nam najlepsze pozycje fantastyki.

   Świat wykreowany przez Sandersona w „The Rithmatist” to świat alternatywnej rzeczywistości, w której Ameryka Północna to wielki archipelag wysp i wysepek, Ameryka Południowa znajduje się pod panowaniem Azteków, a Europa podbita została przez azjatycki naród wzorowany na bodajże Korei. Otulone to wszystko jest steampunkową mgiełką z nakręcanymi, mechanicznymi lampami, koleją opierającą swe działanie na trybach i trybikach, czy wreszcie mechanicznych rumakach, które zastąpiły poczciwe koniki. Nie na tym jednak tylko polega niezwykłość tego świata, bo wszak alternatywnych rzeczywistości tudzież steampunkowych opowieści nie brakuje w literaturze światowej. Najważniejsza dla fabuły i głównego bohatera jest bowiem magia, która przybiera niespotykaną dotąd w fantastyce postać – kół, linii i dwuwymiarowych postaci zwanymi kredziakami (chalklings w oryginale, a ponieważ wydanie polskie jeszcze nie istnieje, to nikt nie powstrzyma mnie przed nadaniem im własnej, polskiej nazwy, ha!) oraz ludzi zwanych Rithmatami, którzy potrafią za ich pomocą bronić zwykłych obywateli przed zagrożeniem ze strony dziwacznych i niebezpiecznych dzikich kredziaków i jeszcze bardziej tajemniczych Zapomnianych.

   „The Rithmatist” jest, w przeciwieństwie do pozostałych cyklów Sandersona, książką przeznaczoną dla młodszego czytelnika, który łatwo może odnaleźć siebie w postaci Joela czy Melody, ale bogactwo przedstawionego świata i ciekawy system magiczny przyniesie wiele satysfakcji również starszemu wielbicielowi prozy autora, a rozwiązanie zagadki tajemniczych zniknięć uczniów Akademii Armedius (i związany z tym zwrot akcji) oraz finałowy pojedynek podczas Bijatyki czytałam z wypiekami na twarzy.

   Jeszcze jedno – rysunki i wytłumaczenia dotyczące rithmatycznych malunków. Panie Sanderson, dziękuję! Jak często, czytając taką czy inną książkę fantastyczną, z frustracją próbujecie sobie wyobrazić gesty, zaklęcia czy glify, których autor nie opisał dokładnie z tego czy innego powodu (czasami mam wrażenie, że po prostu z wygodnictwa), a których działanie odgrywa zasadniczą rolę w systemie magicznym danego świata? Dzięki rysunkom poprzedzającym każdy rozdział łatwiej można zrozumieć, czym jest linia TWORZENIA i dlaczego dziewięciopunktowy okrąg jest silniejszy niż zwykły dwu lub czteropunktowy.

   Podsumowując, „The Rithmatist” to książka zarówno dla każdego wielbiciela prozy Sandersona, jak i dla czytelników dopiero wchodzących w jego twórczość i/lub zaczynających swoją przygodę z fantastyką. A zdanie „to be continued” kończące opowieść przynosi nadzieję, że jeszcze nie raz spotkamy się z młodym Joelem i jego bliskimi.

autor: Brandon Sanderson
tytuł: The Rithmatist
wydawnictwo: Pan Macmillan
ilość stron: 384

ocena: ★★★★☆

czwartek, 20 lipca 2017

Zaczynamy z grubej rury... oj, będzie się działo - Maxime Chattam "Przymierze trojga"

   Nuda, Panie, nic się nie dzieje…

   No może nie do końca, wszak mamy do czynienia z post-apokalipsą, dziwnymi stworzeniami i dziećmi, które muszą stawić czoła mrocznej rzeczywistości świata pozbawionego dorosłych (a przynajmniej ich „normalnej” części). A mimo to wieje z książki nudą, a jedynymi emocjami, które we mnie wzbudziła, były rozpacz (że jeszcze tyle do końca) i frustracja (że takie cosie zostają wydane).

   Bohaterami są dzieci i nastolatki, co jest jak najbardziej zrozumiałe w książce dla młodzieży, bo zakładam, że taki jest docelowy odbiorca „Przymierza…”. Zastanawiałam się, czy może właśnie wiek bohaterów nie stanowił przyczyny mojej zupełnej obojętności na ich losy, ale po zakończeniu książki doszłam do wniosku, że winny jest raczej kiepski sposób, w jaki autor opisuje Piotrusiów (nazwę tę przyjęły dzieci w nawiązaniu do Piotrusia Pana, chłopca, który nigdy nie dorósł), ich motywy, procesy myślowe i zachowania. Bez zagłębiania się w szczegóły, bez stworzenia ciekawego tła i historii postaci, bez nadania im tego czegoś, co przywiązuje czytelnika emocjonalnie do bohatera. Najbardziej „rzeczywisty” jest chyba Tobias, najmłodszy z Trójki, który rzeczywiście zachowuje się jak przestraszony trzynastoletni chłopiec. Co wcale nie oznacza, że jest sympatyczniejszy niż reszta dzieciaków mieszkających w jednym z sześciu zamków na opuszczonej wyspie (o siódmym nic nie napiszę, bo a nuż ktoś zechce książkę przeczytać… po co, nie wiem, ale są różne gusta).

   Ciekawy jest sam motyw apokalipsy, choć „filozoficzne” rozważania bohaterów na jej temat pominę milczeniem (i znowu, nie chodzi o to, że są prowadzone, tylko o to, w jaki sposób). Ciekawe są ogromne stwory – wysłannicy mrocznego Rauperodena (powiedzcie mi, że nie tylko ja za każdym razem wybuchałam śmiechem na widok tego jakże przerażającego imienia, proszę!). Ciekawe są moce, którymi zaczynają dysponować Piotrusie i wytłumaczenie ich źródła. Tyle ciekawych tematów i motywów, zdawać by się mogło, że nic więcej do stworzenia równie ciekawej książki nie jest potrzebne. A tu klops.

   Nuda, dłużyzny (to naprawdę fascynujące, jak wszystko może się ciągnąć w książce unikającej jak ognia obszernych opisów i zagłębiania się w szczegóły), płascy i nieciekawi bohaterowie, ot „Przymierze Trojga” w całej okazałości.


   Panie Chattam, proszę zostać przy thrillerach, wychodzą panu one o niebo lepiej.


autor: Maxime Chattam
tytuł: Przymierze trojga
cykl: Inny świat
wydawnictwo: Sonia Draga
ilość stron: 358 (stanowczo za dużo)

ocena: ★★☆☆☆

Tytułem wstępu

   Potrzebuję miejsca, w którym mogę uporządkować swoje myśli, wrażenia i uczucia po przeczytaniu książki. Miejsca, w którym mogę podzielić się wrażeniami po zobaczeniu filmu w kinie. Miejsca, w którym bez skrępowania będę mogła pofangirlować na temat swojego hobby.

   Czy ten blog stanie się takim miejscem? Mam nadzieję, że tak.

   Zaznaczam i ostrzegam - jeśli coś kocham, to całym sercem, jeśli czegoś nie lubię, to dam temu znać bez zahamowań. Opinie tu zamieszczane są subiektywne i nie będę za nie przepraszać. Jeśli Ci to, drogi Odwiedzający, nie przeszkadza, zapraszam do mojej przygody z blogowaniem.