niedziela, 31 grudnia 2017

Rok 2017 w czytelniczym podsumowaniu ☆ミ

   Minęło zaledwie pół roku, od kiedy pojawił się na Chmurzastym Zaczytaniu pierwszy wpis. Sześć miesięcy wypełnionych intensywnym, jak na moje możliwości, czytaniem, sięganiem po gatunki, do których do tej pory nie zaglądałam prawie w ogóle, pisaniem recenzji i robieniem zdjęć książek (po raz pierwszy w życiu). Czy jestem zadowolona z czytelniczego roku 2017? Jak najbardziej! Czy chciałabym, by 2018 był pod względem książkowym jeszcze lepszy? Oczywiście!

   Nie będę wypisywać top 10 swoich ulubionych czy najbardziej nielubianych książek, bo wielu blogerów zrobiło to już w sposób o wiele lepszy i ciekawszy, niż ja bym potrafiła. Żeby jednak w jakiś sposób podsumować mijający rok, postanowiłam sięgnąć do pytań znalezionych u Lali na kanale BooksandLala. Ponieważ Zaczytanie nie ma nawet roku, w odpowiedziach znajdą się prawdopodobnie zarówno książki, których recenzje na blogu możecie przeczytać, jak i takie, które przeczytałam w pierwszej połowie roku, przed historycznym wpisem numer 1.

   Zaczynajmy!

  • Ile książek przeczytałaś w tym roku? 
   Posiłkując się moim kontem na lubimyczytać odpowiedź brzmi 78. W rzeczywistości było ich o dwie więcej, ale ze względu na ich wręcz tragiczny poziom literacki wyrzucam je z głowy. Nie wliczam również książek czytanych po raz kolejny, a tych było sporo.
  • Najczęściej czytany gatunek. 
   Bez dwóch zdań fantastyka, która króluje na moich listach od bardzo dawna i prędko się to nie zmieni. Na 78 przeczytanych książek około 50 to książki fantasy i s-f (nie wliczając horrorów i komiksów). Mimo to jestem pozytywnie zaskoczona, jak wiele pozycji z innych gatunków przeczytałam, nawet literatura faktu się pojawiła, co jest chyba największym zaskoczeniem.
  • Najdłuższa i najkrótsza książka tego roku. 
   Najdłuższa książka chyba nikogo nie zdziwi, gdyż jest nią "Oathbringer" Brandona Sandersona, który w wersji oryginalnej nie jest podzielony na dwa tomy, dzięki czemu może służyć jako broń zaczepna (1243 strony). Najkrótszą przeczytaną książką był "The Spookshow" Tima McGregora, ale jako kiepski horror staram się o nim nie mówić. Dlatego nagroda dla największego mikrusa przypada "Every Heart a Doorway" Seanan McGuire (173 strony).
  • Ulubiona nowa publikacja roku 2017. 
   I znowu nagroda wędruje do Brandona Sandersona. Co ja poradzę na to, że wyczekiwałam na tę książkę latami i jak już się pojawiła, nic nie może jej przebić. Ale żeby nie być monotematyczną, wspomnę również o "The Gentleman's Guide to Vice and Virtue" Mackenzi Lee, zabawnej i sympatycznej opowieści o podróży przez Europę i odkrywaniu samego siebie, oraz "Pypciach na języku" Michała Rusinka, inteligentnym i prześmiesznym zbiorze anegdotek o języku
  • Ulubiona książka opublikowana przed 2017 rokiem.
   Tutaj muszę wymienić dwie pozycje, obie przeczytane po angielsku, obie będące pierwszymi pozycjami, do których sięgnęłam w twórczości tych autorów. Pierwszą z nich jest "We Are the Ants" Shauna Davida Hutchinsona. Niby młodzieżówka, niby nic odkrywczego, a zapadła mi w pamięć i do dziś myślę o niej za każdym razem, gdy mam ochotę na jakąś książkę ya. Planuję ją przeczytać ponownie w 2018 roku, wtedy na pewno doczeka się ona mojej recenzji, a do tego czasu polecam z całego serca. Drugą z ulubionych pozycji jest "Vicious" V.E.Schwab, moja jak na razie ulubiona książka tej autorki, opowieść pełna bohaterów niejednoznacznych, niekoniecznie pozytywnych, z ciekawie, nielinearnie prowadzoną fabułą. Również tę pozycję chciałabym wkrótce przeczytać raz jeszcze.
  • Książka, która zasłużyła na swój rozgłos. 
   Cykl o Kruczych Chłopcach Maggie Stiefvater. Nie spodziewałam się tak polubić tej czterotomowej serii, a tu proszę. Przekonał mnie do siebie język autorki, bardzo liryczny i pasujący do tej opowieści, przekonali mnie do siebie bohaterowie, przekonała mnie wreszcie sama historia.
  • Książka, która NIE zasłużyła na swój rozgłos.
   Być może się komuś narażę, ale w tej kategorii absolutnym zwycięzcą jest dla mnie "Night Circus" Erin Morgenstern. Książka napisana ładnym językiem, z niesamowitymi wręcz obrazami baśniowego nocnego cyrku, nie przeczę, lecz równocześnie książka z bohaterami, których byli mi zupełnie obojętni, napisana właściwie nie wiadomo, po co, bo fabularnie nic w niej ciekawego się nie działo, a i wyciągnąć z niej nic mi się nie udało. Nie zrozumcie mnie źle, dałam jej 6 na 10 gwiazdek na lubimyczytać, bo czytało się szybko i przyjemnie, ale nie zasługuje ona wg mnie na uwielbienie, jakim wielu czytelników ją darzy.
  • Książka, której przeczytanie uważasz za swoje największe osiągnięcie.
   Książka, która nie tylko jest jedną z moich ulubienic 2017 roku, ale która jest również dowodem na to, że z tworzeniem końcoworocznych podsumowań należy czekać do ostatniego dnia roku. Mowa o dziele Christophe'a Galfarda "Wszechświat w twojej dłoni". Przeczytanie jej przyniosło mi nie tylko ogromną satysfakcję i poczucie dumy, ale także było jedną z najciekawszych i najbardziej fascynujących podróży czytelniczych, jakie odbyłam w tym roku. Polecam!
  • Ulubiony bohater. 
   Moim ulubieńcem jest Dalinar Kholin z Archiwum Burzowego Światła Brandona Sandersona, co do tego nie ma wątpliwości. Ponieważ jednak zakładam, że chodzi o ulubionego bohatera poznanego w tym roku, pierwsze miejsce przyznaję Ganseyowi z "Króla kruków" i Steris z "Żałobnych opasek" Brandona Sandersona. Gansey ❤ skradł mi serce swoim zapałem i tą cechą, która powoduje, że nie sposób powiedzieć mu nie. Steris ❤ wygrała dzięki trzeźwemu spojrzeniu, ostremu językowi i byciu sobą, nawet jeśli nikomu się to nie podoba.
  • Znienawidzony bohater. 
   Eli z "Vicious" V.E.Schwab, nie znoszę gościa równie mocno, jak uwielbiam Victora z tej samej powieści. Wkurzający, opętany religią psychopata, grrrr.

  • Ulubiona para/OTP. 
   Nie będę oryginalna, gdy powiem, że Dalinar i Navani z "Oathbringera" Sandersona? No dobrze, niech będzie Wax i Steris z drugiej trylogii dziejącej się w świecie "Ostatniego Imperium". Może również być Wax i Wayne, bo ich rozmowy doprowadzały mnie do łez śmiechu.
  • Ulubiona okładka tego roku.
   I ponownie pojawi się tu "Vicious" V.E.Schwab, który to już raz? Zresztą kobieta ma szczęście do okładek, bo jej cykl "Odcienie magii" również może się pochwalić prześliczną oprawą graficzną.

  • Która książka doprowadziła Cię do płaczu? 
   "Oathbringer" bo śmierć kogoś, kogo imienia nie zdradzę, oraz "We Are the Ants", bo traumatyczne przeżycia młodości i radzenie sobie z depresją i śmiercią ukochanej osoby.

  • Która książka rozbawiła Cię najbardziej? 
   Bez wątpienia "The Lightning-Struck Heart" TJ Klune'a. Poziom dowcipu nie jest w niej najwyższy, a ponadto niezwykle gejowski i przepełniony seksem, ale na różowe jednorożce, dawno tak mnie brzuch nie bolał ze śmiechu jak przy czytaniu tej książki.

  • Ulubiona książka przeczytana ponownie.
   Musiałam zakończyć Sandersonem, musiałam. Cały listopad poświęciłam na przypominanie sobie, co też działo się w "Drodze królów" i "Słowach światłości" i była to jak zwykle czysta przyjemność. Te dwie książki, ale również twórczość Sandersona ogółem to coś, do czego mogę wracać raz za razem i nigdy się nie znudzić.



   I jak, drodzy Odwiedzający, spodobała się Wam taka forma podsumowania roku? Ja osobiście z przyjemnością raz jeszcze wróciłam na chwilę do przeczytanych książek. Mogę tylko mieć nadzieję, że nadchodzący wielkimi krokami Nowy Rok przyniesie mi równie wiele, jak nie więcej, czytelniczych radości i wyzwań. Czego życzę i Wam!!!


Czarne dziury parują? To podobnie jak mój mózg! - Christophe Galfard "Wszechświat w twojej dłoni"

   Recenzję, którą za chwilę będziecie mogli przeczytać, muszę poprzedzić pewnym wyjaśnieniem. Otóż aż wstyd się przyznawać, ale jestem laikiem do potęgi entej, jeśli chodzi o nauki ścisłe, zwłaszcza chemię. Jako uczennica ogólnokształcącej szkoły muzycznej nie zaznałam w swoim życiu zbyt wielkiego kontaktu z cudownościami fizyki i całej fascynującej reszty jej podobnych przedmiotów, gdyż program ich był bardzo okrojony na rzecz muzyki. Dodatkowo nauczycielka chemii, w przeciwieństwie do nauczyciela fizyki, robiła wszystko, by swoją dziedzinę obrzydzić uczniom. Tym oto sposobem zapytajcie mnie o budowę atomu albo poproście o wyjaśnienie grawitacji, a zobaczycie tępe spojrzenie i usłyszycie nerwowy śmiech. Piszę o tym wstydliwym aspekcie mojej osoby po to, żebyście zrozumieli, jak ogromnym, pozytywnym zaskoczeniem okazała się książka Christophe'a Galfarda.

   Po "Wszechświat w twojej dłoni" sięgnęłam zachęcona recenzją Marty z Fantastycznych książek i jak je znaleźć, która stwierdziła, że książka jest zrozumiała nawet dla czytelników kompletnie niedouczonych w kwestii nauk ścisłych. Mimo jej opinii wzięłam tę książkę do ręki z ogromną obawą, że jednak okażę się zbytnim tępakiem, by  cokolwiek zrozumieć i dzięki temu polubić tę pozycję. Na szczęście wszystkie moje obawy okazały się nie potrzebne.

   Christophe Galfard robi w swojej książce coś niesamowitego - przedstawia niezwykle skomplikowane teorie i prawdy naukowe w nie tylko bardzo przystępny, ale również zabawny sposób. Swoją opowieść o Wszechświecie rozpoczyna od rzeczy najbardziej znanych przeciętnemu człowiekowi, takich jak grawitacja, układ słoneczny i Droga Mleczna, by przez świat niezwykle maleńki, ten na poziomie atomu, przejść do najdziwniejszych, a równocześnie niezwykle fascynujących pojęć współczesnej nauki, takich jak era inflacyjna i teoria strun.

   Galfard przedstawia zjawiska mało znane i mało zrozumiałe dla przeciętnego człowieka w sposób niezwykle opisowy, prosty (ktoś, kto ma większe pojęcie o fizyce być może poczuje się urażony traktowaniem go jak idiotę) i trafiający do wyobraźni. Weźmy na przykład naszą galaktykę i należące do niej 300 miliardów gwiazd. Jak tu wyobrazić sobie taką liczbę? Galfard proponuje proste rozwiązanie, zawierające w sobie 300 kartonów piasku z tropikalnej wyspy, Trafalgar Square i pomnik generała Nelsona. Proszę mi wierzyć, wyobrażenie sobie Drogi Mlecznej staje się w ten sposób banalnie proste.

"Napisałem "inne inteligentne gatunki", choć angielski fizyk teoretyk i kosmolog Stephen Hawking często żartuje (czy aby na pewno żartuje?), że zanim zaczniemy ich poszukiwanie, powinniśmy najpierw znaleźć dowód, że istnieje inteligencja na Ziemi." 

   Nigdy nie pomyślałabym, że książka poświęcona nauce może być również tak zabawna, w lekko ironiczny, nienachalny sposób. Niektóre z porównań czy przypisów spowodowały, że prychałam śmiechem, starając się stłumić głośny śmiech (inni pasażerowie pociągu mogliby nie zrozumieć, co śmiesznego znalazłam w wizji zderzenia się galaktyki Andromedy z naszą Drogą Mleczną za jedyne 4 miliardy lat).

   Ciemna materia, ciemna energia, osobliwość w czarnej dziurze i bańki wszechświatów w bańkach wszechświatów... Brzmi przerażająco i niezrozumiale? Owszem, i nie będę nawet udawać, że zrozumiałam większość najbardziej szalonych teorii. Nie mogę powiedzieć, że zrozumiałam również wszystko, co dzieje się w miniaturowej skali kwarków i gluonów, a pod koniec książki rwałam sobie włosy z głowy nad teorią strun. A mimo to czuję potrzebę i ogromną chęć, by sięgnąć po więcej, by zanurzyć się jeszcze głębiej w niesamowity świat fizyki (zarówno praktycznej, jak i teoretycznej). Christophowi Galfardowi udało się coś, czego nie dokonał ani sympatyczny nauczyciel fizyki, ani niechętna uczniom nauczycielka chemii - sprawił, że zrozumiałam co nie co o prawach rządzących naszym (wszech)światem i chcę wiedzieć więcej. Takie było założenie autora i udało mu się ono w stu procentach.

   "Wszechświat w twojej dłoni" to ostatnia książka, którą przeczytałam w 2017 roku. To również jedna z najciekawszych, najbardziej interesujących i niezwykłych lektur całego roku. Mogę sobie tylko życzyć, by każdy następny rok kończył się odkryciem takiego skarbu.


autor: Christoph Galfard
tytuł: Wszechświat w twojej dłoni
wydawnictwo: Otwarte
ilość stron: 411


ocena: ★★★★☆ 1/2

środa, 27 grudnia 2017

Tym razem filmowo - Star Wars: The Last Jedi ☆ミ

   Chmurzaste zaczytanie jest blogiem poświęconym książkom i tematom około-książkowym, tym razem postanowiłam jednak zrobić sobie krótką odskocznię od pisania o czytaniu, impulsem czego było wyjście do kina na najnowszą odsłonę Gwiezdnej Sagi. Mam nadzieję, że wybaczycie mi, drodzy Odwiedzający, ten skok w bok, obiecuję, że kolejna książkowa recenzja jest w trakcie pisania i powinna pojawić się na blogu już niedługo.

   Gwiezdne Wojny towarzyszą mi od wczesnego dzieciństwa, kiedy to w wypożyczalni kaset wideo dorwałyśmy z siostrą Nową Nadzieję, po oglądnięciu której już nic nie było takie same. Niedługo potem zobaczyłam Imperium Kontratakuje, które do dnia dzisiejszego pozostaje moim ulubionym filmem w całym gwiezdnowojnowym uniwersum. Byłam w kinie, kiedy w latach dziewięćdziesiątych weszła na ekrany zremasterowana oryginalna trylogia, przeżyłam rozczarowanie, jakim były prequele, a obecnie ekscytuję się najnowszymi historiami o odległej galaktyce. Pamiętam, jak szczęśliwa byłam idąc na Przebudzenie Mocy, i jak szczęśliwa wyszłam z kina po Rogue One. Najnowsza trylogia nie jest pozbawiona wad i mimo całego mojego uwielbienia dla Gwiezdnych Wojen jestem w stanie je dostrzec i skrytykować. Równocześnie jednak jestem również typem fana, którego cieszą małe rzeczy, i to, że mogę zobaczyć na wielkim ekranie nieśmiertelne "Dawno, dawno temu w odległej galaktyce..." i usłyszeć niesamowitą ścieżkę dźwiękową Johna Williamsa wystarczy, bym chodziła cały dzień jak po chmurach.

   Idąc na Gwiezdne Wojny: Ostatniego Jedi przepełniało mnie zarówno podekscytowanie, jak i obawa. Starałam się unikać spoilerów, ale od medialnego szumu nie łatwo się odgrodzić. Słyszałam więc o tym, że fani oryginalnej trylogii są zawiedzeni, że film jest niekonsekwentny, że Luke nie jest przedstawiony tak, jak powinien. Po wyjściu z kina mogę zgodzić się z niektórymi opiniami krytycznymi, równocześnie jednak znalazłam w filmie wiele z tego, co najbardziej w Gwiezdnych Wojnach lubię. Poniżej zamieszczam moją opinię, a tych, którzy jeszcze na filmie nie byli (są tacy? mam wrażenie, że byłam ostatnią z moich znajomych, którzy wreszcie się w kinie znaleźli) ostrzegam, że czytają na własną odpowiedzialność, gdyż spoilerów będzie cała masa. Gotowi?

sobota, 16 grudnia 2017

Złodziejem być - Megan Whalen Turner "The Thief"

   Po przeciążeniu głowy i serca "Dawcą przysięgi" Brandona Sandersona potrzebowałam czegoś lekkiego, krótkiego i nieskomplikowanego, nadal fantastycznego, ale bez wielowątkowej fabuły, polityki i ogólnoświatowych konfliktów i wojen. Zachęcona po części recenzją Regan z PeruseProject, a po części niewielkimi rozmiarami, sięgnęłam po "The Thief" Megan Whalen Turner, czyli po książkę, o której niewiele tak naprawdę wiedziałam i jeszcze mniej słyszałam, ale która zapowiadała się na lekką i niezobowiązującą lekturę. I w gruncie rzeczy się nie zawiodłam.

   Jak sam tytuł wskazuje, głównym bohaterem jest Gen (tudzież Eugenides), młody złodziejaszek, którego poznajemy w więzieniu władcy Sounis, małego kraju o dużych aspiracjach. Gen, ze względu na swoje umiejętności, zostaje zwerbowany (czytaj zmuszony pod groźbą śmierci) do wykradzenia Daru Hamaithesa, legendarnego kamienia dającego prawo do tronu sąsiedniego kraju Eddis. Razem z magusem, doradcą króla i pomysłodawcą tego nieco szalonego planu, jego dwoma uczniami Sophosem and Ambiadesem, oraz strażnikiem Polem, wyrusza nasz bohater do wrogiego kraju Attolia, gdzie według magusa znajduje się miejsce, w którym ukryty jest ów kamień.

   Już na samym początku książki zwraca na siebie uwagę świat, w którym umiejscowiona jest akcja powieści, przywodzący na myśl starożytną Grecję z jej bogami, świątyniami, gajami oliwnymi i gorącym słońcem. Nawet legendy, którymi w trakcie podróży dzielą się ze sobą bohaterowie, przypominają mity greckie. Większość autorów fantasy umieszcza akcję swoich książek w światach wzorowanych na średniowiecznej Europie, dlatego "Złodziej" pod tym względem przynosi ze sobą powiew świeżości.

   Jeśli chodzi o bohaterów, to oczywiście najważniejszą, a zarazem najbardziej dającą się lubić postacią jest Gen. Złodziejaszek z poczuciem humoru, który momentami wydaje się być kimś więcej, niż prostym chłopakiem, który zszedł na złą drogę. Nie ma łatwego życia, pół książki spędza a to w kajdanach, a to w pętach. Sprawy nie ułatwia również Ambiades, który do najmilszych towarzyszy podróży nie należy. Magus traktuje Gena z (niekiedy) uprzejmym lekceważeniem i lekką pogardą, i właściwie tylko Sophos i Pol nie patrzą na niego z góry. I to tyle, jeśli chodzi o bohaterów opowieści, gdyż poza tą piątką wszystkie postaci pojawiają się na chwilę i nie grają większej roli w rozwoju akcji.

   Sama akcja sunie raczej niż pędzi do przodu, dopiero w trzech czwartych książki przyspiesza i przynosi coś więcej niż tylko powolną podróż przez gaje oliwne. A i wtedy nie mogę powiedzieć, bym śledziła ją z zapartym tchem, ot lekko zadrżało mi serce. Właściwie największe emocje poczułam przy nieoczekiwanym zwrocie fabularnym, którego się nie spodziewałam, choć właściwie powinnam. Zakładam jednak, że ponieważ "The Thief" jest pierwszą częścią większego cyklu, w kolejnych tomach można się spodziewać przyspieszenia akcji i większych emocji.

   Podsumowując, książka pani Turner jest lekką i przyjemną lekturą, która prawdopodobnie nie przyprawi was o krwawiące serce i sterty chusteczek na otarcie łez, ale zapewni całkiem niezłą rozrywkę na dwie, trzy godziny. A z Genem z chęcią spotkam się w kolejnych odsłonach opowieści, bo chłopak ewidentnie ma zdolności do pakowania się w kłopoty.



autor: Megan Whalen Turner
tytuł: The Thief
cykl: Queen's Thief
wydawnictwo: Greenwillow Books
ilość stron: 304


ocena: ★★★☆☆

piątek, 15 grudnia 2017

Sandersonowy natłok myślowy, część III - Brandon Sanderson "Oathbringer/Dawca przysięgi"

   Sandersonowski kac czytelniczy - wiecie, co to takiego? To niemożność sięgnięcia po żadną nową książkę po przeczytaniu którejkolwiek z pozycji tego autora, to namiętne wracanie raz po raz do ulubionych fragmentów, to ciągłe myślenie o fabule, bohaterach i ich wyborach, to szukanie w internecie fanartów i fanfików, to ogólna depresja na myśl, że na kolejną część opowieści trzeba będzie czekać wiele lat. To coś, co odczuwam właśnie z całą mocą i nie potrafię się z tego otrząsnąć. Może przelanie moich myśli w ten wpis pomoże?

   Przeczytanie "Oathibringera" Brandona Sandersona zajęło mi parę dni oraz jedną zarwaną noc, kiedy to ostatnie dwieście stron tak mnie pochłonęło, że skończyłam czytać o czwartej siedem rano. Od tego momentu minęło już parę dni, ale dopiero dziś mam czas, żeby spróbować pozbierać moje przemyślenia w jako tako koherentny wpis. Zastanawiałam się, jak się do pisania zabrać, w jaką formę ubrać moje myśli i emocje: napisać zwykłą recenzję? a może posłużyć się stronami notatek, które robiłam podczas czytania? Obie opcje odrzuciłam, gdyż wiążą się ze spoilerami, których chcę za wszelką cenę uniknąć, tym bardziej, że "Dawca przysięgi" został w Polsce podzielony na dwie części i druga z nich pojawi się w rękach fanów dopiero w przyszłym roku. Z góry przepraszam więc za brak konkretnej struktury w tym wpisie, postaram się jednak podsumować "Oathbringera" bez zdradzania fabuły książki.

   Zacznijmy od świata przedstawionego w cyklu Archiwum Burzowego Światła. O ile w "Drodze królów" i "Słowach światłości" akcja skupia się na Strzaskanych Równinach i częściowo w królestwie Taravangiana, a resztę Rosharu poznajemy poprzez interludia, o tyle "Oathbringer" odkrywa przed nami także inne krainy, zarówno te do tej pory wspominane przede wszystkim z nazwy, jak i zupełnie nam nieznane. Powoli poznajemy tajemnice Urithiru, odwiedzamy dom rodzinny Dalinara - Kholinar, podróżujemy do Aziru i Thaylenath. Jedno z interludiów zaprowadzi nas do tajemniczej Aimii, inne do szczytów Rogożerców. W pewnym momencie znajdziemy się nawet w Shadesmar (przepraszam, nie pamiętam, jak brzmi polskie tłumaczenie tej nazwy). Każda z tych krain dotknięta została piętnem wojny, z którym niektóre potrafią sobie radzić, inne natomiast padają pod naporem Przynoszących Pustkę. Sandersonowi udało się stworzyć świat niezwykle różnorodny, w którym krainy, tak jak na naszej starej Ziemi, różnią się od siebie nie tylko pod względem języka mieszkańców i ich kultury, ale także pod względem historii, religii, klimatu, a nawet gatunku istot je zamieszkujących. Shadesmar, zwłaszcza pod tym ostatnim względem, jest miejscem niezwykle fascynującym i wszystkim czekającym na drugą część książki zaręczam, że będziecie zachwyceni i zaciekawieni poznawaniem tej krainy.


   "- Przeszłość jest przyszłością, i tak, jak żył każdy człowiek, tak musisz i ty.
- Czyli zostaje mi tylko powtarzanie tego, co już zostało zrobione?
- W niektórych rzeczach tak. Będziesz kochał. Będziesz cierpiał. Będziesz marzył. I będziesz umierał. Przeszłość każdego człowieka jest twoją przyszłością.
- Jaki jest więc cel? Jeśli wszystko zostało już zobaczone i zrobione?
- Pytaniem nie jest to, czy będziesz kochał, cierpiał, marzył i umierał, lecz to, co będziesz kochał, dlaczego będziesz cierpiał, kiedy będziesz marzył i w jaki sposób umrzesz. Tu leży twój wybór. Nie możesz wybrać celu, a jedynie drogę do niego prowadzącą."


   O czym tak naprawdę jest "Oathbringer"? Jestem pewna, że każdy odbierze tę historię inaczej, dla mnie jednak jest to przede wszystkim opowieść o wzięciu odpowiedzialności za własne czyny i o tym, jak zrzucenie tej odpowiedzialności na innych prowadzi w konsekwencji do zniszczenia i cierpienia. Podczas czytania wielokrotnie zresztą zatrzymywałam się i dumałam w zachwycie, jak wiele mądrych spostrzeżeń i rozważań zawarł autor w książce, było nie było, fantastycznej, od którego to gatunku wymaga się wielu rzeczy, ale filozofia na pewno nie jest na przodzie tej listy. Od spostrzeżeń dotyczących rzeczy bardzo przyziemnych, do przemyśleń na temat świata, życia człowieka i jego celu, Sanderson głosami swoich postaci zadaje pytania i nie zawsze na nie odpowiada, zostawiając to zadanie czytelnikowi.


"Samo bycie tradycją nie czyni czegoś godnym. Nie możemy zakładać, że coś jest dobrym tylko dlatego, że jest dawne."


   W "Dawcy przysięgi" towarzyszymy głównym bohaterom, znanym nam z poprzednich tomów, lecz o ile w "Drodze królów" na plan pierwszy wysuwał się Kaladin i jego historia, a w "Słowach światłości" to Shallan stanowiła centralną oś wydarzeń, o tyle najnowsza odsłona Archiwum Burzowego Światła skupia się na Dalinarze. Jeśli przeczytaliście pierwszy Sandersonowy natłok myślowy, to wiecie, że Dalinar to moja ulubiona postać całej opowieści, potraficie sobie zatem wyobrazić moją radość i rozentuzjazmowanie na wieść, że to właśnie głowie rodu Kholin poświęcona będzie ta część. Niczego więcej nie pragnęłam, niż dowiedzieć się, jakim człowiekiem był Dalinar za młodu, dlaczego nie pamięta nic o swojej żonie i co sprawiło, że ze sławetnego Czarnego Ciernia zmienił się w szlachetnego, postępującego zgodnie z kodeksem honorowym Dalinara, jakiego znamy ze Strzaskanych Równin. I nie zawiodłam się! Nie przypuszczałam tylko, że moje początkowe rozradowanie i zachwyt nad młodym Czarnym Cierniem (kto by się spodziewał, że taki z niego hultaj i narwaniec; scena z poszukiwaniem noża w środku arcyburzy rozbawiła mnie do łez) zamieni Sanderson w rozpacz i potok łez. Dziękuję bardzo, panie autorze! Nie chcę zdradzać historii Dalinara, musicie przekonać się sami, ale powiem tylko, że zupełnie nie dziwi mnie to, jakimi drogami potoczyło się późniejsze życie Dalinara i wybory, których dokonał.

   Zresztą Sanderson bardzo umiejętnie wywoływał we mnie wybuchy śmiechu i radosne uśmiechy tylko po to, by za chwilę przywalić mi obuchem w głowę, doprawić prawym sierpowym i na zakończenie wyrwać mi serce i podać na tacy. Ilość startych z nerwów zębów i wylanych łez pobiła wszelkie dotychczasowe rekordy. Dotyczy się to nie tylko historii Dalinara. Kaladin, mimo bycia coraz bardziej niesamowitym i odlotowym (ha!), nadal zmaga się z depresją, która pogłębia się jeszcze bardziej w momencie śmierci pewnej osoby, a Shallan traci panowanie nad swoimi coraz liczniejszymi alter ego i zaczyna gubić się w nawarstwiających się kłamstwach i iluzjach. Na szczęście Sanderson zlitował się i dał mi również wiele powodów do radości. Navani i Jasnah wreszcie przedstawiają nam swoją perspektywę na sytuację na Rosharze (brawo dla silnych, inteligentnych kobiet, bez których świat prawdopodobnie dawno już ległby w gruzach!). Rozdziały poświęcone członkom Mostu Czwartego były jak balsam dla mojej duszy, a opowieść o Tefcie, tak bardzo słodko-gorzka, to chyba moja ulubiona z tych krótkich historii. Na kartach książki pojawia się również na dłużej Zwinka, której interakcje z Dalinarem, a później również z SPOILER! Szethem są przekomiczne. No i wreszcie mamy Adolina, słodkiego, zabawnego Adolina, którego nie sposób nie lubić, który w każdej sytuacji stara się znaleźć jakiś plus, który jest po prostu dobrym, szlachetnym chłopakiem i zasługuje na miłość całego świata, a już na pewno moją.

   Tam, gdzie jest wojna, tam są również wielkie bitwy i indywidualne potyczki, i pod tym względem "Oathbringer" nie ustępuje swoim poprzednikom. Bohaterowie muszą zmierzyć się z przeciwnikami zarówno znanymi, jak i takimi, o których istnieniu przeczytać można było tylko w starych, zapomnianych księgach. Każda z tych potyczek jest emocjonująca i trzyma w napięciu, a ostatnie sto pięćdziesiąt stron to niesamowita, ostra jazda bez trzymanki, podczas której z trudem powstrzymywałam się przed głośnymi okrzykami strachu, złości i radości (pamiętajcie, że kończyłam książkę o czwartej nad ranem i współlokatorka nie podziękowałaby mi za niespodziewaną pobudkę w środku nocy). Współczuję, a równocześnie odrobinę zazdroszczę, wszystkim tym, którzy muszą czekać na drugi tom "Dawcy przysięgi" do przyszłego roku.

   Minusy? Dla niektórych może takim być fakt, że bez znajomości innych opowieści z cosmere Sandersona, zwłaszcza "Rozjemcy", traci się niektóre wątki i smaczki. Dla innych rozwój akcji może być zbyt wolny, w końcu to tysiąc dwieście stron, wypełnionych nie tylko bitwami, ale przede wszystkim przemyśleniami głównych bohaterów, polityką i przedstawianiem kolejnych figur na wielkiej szachownicy Rosharu. Ja osobiście czułam, że ogromna ilość nowych punktów widzenia (oprócz Navani i Jasnah dochodzi jeszcze Szeth, Zwinka, Taravangian, Venli i Renarin) przewrotnie przyniosła uczucie niedosytu i stała się przyczyną problemu z identyfikowaniem się z tymi bohaterami. Chciałabym wiedzieć więcej, poznać ich jeszcze głębiej, dać im więcej czasu na umoszczenie się w moim sercu. Zdaję sobie jednak sprawę, że książka musiałaby mieć wtedy nie tysiąc, a kilka tysięcy stron, co przy dziesięciotomowych planach na Archiwum Burzowego Światła jest po prostu niewykonalne. Mam jednak nadzieję, że kolejne tomy skupią się na tych bohaterach na równi z wielką Świetlistą trójcą.


   "Życie ponad śmiercią. Siła ponad słabością. Podróż ponad celem."


   Nie wiem, na ile udało mi się przelać w ten wpis moje uczucia i zachwyt nad "Dawcą przysięgi", ciężko bowiem rozpisywać się bez zdradzania fabuły. Mam jednak nadzieję, że sięgniecie po "Oathbringer" tudzież polskie wydanie przygotowani na uczuciową huśtawkę, dużą dawkę wzruszeń i emocjonującą walkę bohaterów z przerażającym przeciwnikiem. Bądźcie również gotowi na zwrot fabuły, którego ja nie spodziewałam się w ogóle i który zmienił mój sposób patrzenia na historię ludzi i Przynoszących Pustkę.

   Na zakończenie dodam jedynie, że ostatni podrozdzialik poświęcony Dalinarowi rozpuścił moje serce całkowicie i sprawił, że pokochałam tę postać jeszcze bardziej, i choćby nie wiem jak okrutne i straszne przeszkody postawił przed swoimi bohaterami Brandon Sanderson w przyszłości, ten jeden fragment zawsze wywoła uśmiech na mojej twarzy.


Ocena: ★★★★☆ 1/2

piątek, 8 grudnia 2017

Nawyki czytelnicze, czyli znowu tagujemy ☆ミ

   Tak, tak, dobrze widzicie, zamiast ciekawej (?) recenzji tudzież jakiegoś grudniowego podsumowania całego roku, uraczę Was dzisiaj tagiem, który znalazłam dawno, dawno temu na blogu maobmaze. "Oathbringer" Brandona Sandersona wciągnął mnie całkowicie (jestem w połowie, mam nadzieję skończyć do poniedziałku), przez co nie mam czasu na żadne dodatkowe czytanie czy zastanawianie się nad tym, co też naj- przeczytałam w tym roku. Za to tag będzie jak znalazł, żeby ten blog nie zarósł kurzem.

   Zaczynajmy więc!

  • Czy masz w domu konkretne miejsce do czytania? 
   W domu rodzinnym takim miejscem jest ogromny fotel stojący przed komputerem. Nie ma oparcia, chwieje się, ale nigdzie tak dobrze nie czyta mi się książek, jak tam. Choć łóżko jest na bardzo bliskim, drugim miejscu. Zresztą, w mieszkaniu, które wynajmuję z przyjaciółką, łóżko również odgrywa ważną rolę, powiedziałabym po połowie z ogromną kanapą, którą Kasia kupiła, a którą uwielbiam i sekretnie bardzo jej zazdroszczę.
  • Czy w trakcie czytania używasz zakładki, czy przypadkowych świstków papieru?
   Kiedyś używałam wszystkiego, co akurat miałam pod ręką - biletu, czystej chusteczki higienicznej, czy nawet listku papieru toaletowego (tak, należę do grona osób, które czytają w ubikacji). Ostatnio, zwłaszcza dzięki bookdepository, które do każdego zamówienia dołącza zakładkę, zaczęłam przerzucać się na zakładki z prawdziwego zdarzenia. Swoją drogą, nadal nie rozpakowałam pięknych zakładek z Full Metal Alchemist, o których wspomniałam we wrześniowym book haulu. Co poradzę na to, że są zbyt ładne i boję się je zniszczyć?
  • Czy możesz po prostu skończyć czytać książkę? Czy musisz dojść do końca rozdziału, okrągłej liczby stron?
   Zazwyczaj staram się dojść do końca rozdziału albo przynajmniej akapitu. Co prawda i tak przy ponownym sięgnięciu do książki zaczynam od początku strony, ale jakoś tak głupio mi przerwać bohaterowi w połowie zdania.
  • Czy pijesz albo jesz w trakcie czytania książki?
   Herbata, książka i ja to nierozłączne towarzyszki. Jeśli chodzi o jedzenie, to zależy od jego rodzaju - zupy i dania z sosami tylko w przypadku starej, styranej książki, ale ogółem można powiedzieć, że zawsze czytałam przy jedzeniu. Jako dziecko byłam niejadkiem i sama czynność jedzenia była dla mnie zbyt nudna, żeby nad nią wysiedzieć, moja mama stwierdziła więc, że jeśli książka ma mi pomóc w pochłonięciu całej porcji, to pal licho, że "przy jedzeniu się nie czyta". Mądra ta moja mama była, dzięki niej nie tylko nie umarłam z głodu, ale rzadko podczas posiłku się nudziłam.
  • Czy jesteś wielozadaniowa? Potrafisz słuchać muzyki lub oglądać film w trakcie czytania?
   Jako tzw. background noise ani telewizor, ani radio mi nie przeszkadzają. Jeśli książka mnie wciągnie, nawet nie zauważam hałasu w tle. Odkładam natomiast książkę, gdy naprawdę mam ochotę oglądnąć film lub koncert, bo nie chcę tracić tego, co dzieje się na ekranie.
  • Czy czytasz jedną książkę, czy kilka na raz?
   Nie potrafię czytać paru książek na raz. Jeśli opowieść mi się podoba, dlaczego miałabym z niej wychodzić do innego świata? Jeśli natomiast książka jest kiepska, to albo zmęczę ją do końca, albo po prostu porzucam czytanie i sięgam po nową.
  • Czy czytasz w domu, czy gdziekolwiek?
   Czytam wszędzie, gdzie to możliwe, wyjątkiem jest samochód, w którym podczas czytania dopada mnie choroba lokomocyjna. Uwielbiam natomiast czytać w podróży, zwłaszcza w pociągu i samolocie. Dużym plusem nosa w książce w środkach komunikacji miejskiej jest to, że mam pretekst do ignorowania innych ludzi. Jako osobę kompletnie aspołeczną (heh, dobry sobie zawód wybrałam, prawda?) rozmawianie z ludźmi, których nie znam, bardzo mnie męczy i  denerwuje. Wolę zanurzyć się w świat wymyślony, gdzie nikt nie oczekuje ode mnie interakcji i uśmiechów.
  • Czytasz na głos, czy w myślach?
   W myślach. Wyjątkiem jest Harry Potter po japońsku, którego czytam na głos jako ćwiczenie językowe.
  • Czy czytasz naprzód, poznając zakończenie? Pomijasz fragmenty książki?
   W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach unikam nawet zajrzenia na następną stronę, nie mówiąc o sprawdzeniu zakończenia. Czasami jednak, zwłaszcza gdy bardzo mi na bohaterach zależy, nie mogę się powstrzymać przed sprawdzeniem, czy przypadkiem nie zginęli (zazwyczaj okazuje się, że tak, wtedy rzucam książką ze złością i sporo czasu mija, zanim po nią ponownie sięgnę). Nigdy natomiast nie pomijam fragmentu książki, nigdy.
  • Czy zginasz grzbiet książki?
   Nie, podobnie jak nie zaginam stron. Lubię, gdy książki są w najlepszym możliwym stanie, nawet jeśli są stare i wyglądają na styrane życiem. 


   Wpis na blogu jest? Jest. Tag zrobiony i rozgadany jest? Jest. Mogę wrócić do "Dawcy przysięgi". Nikogo nie taguję, ale każdemu, kto akurat ma chwilę wolnego czasu i ochotę, życzę miłej zabawy przy opisywaniu czytelniczych nawyków.

   

piątek, 1 grudnia 2017

Zaśnieżony book haul - listopad 2017 ☆ミ

   Tak, wiem, kierowcy pomstują na breję na ulicach i korki, ale dla mnie nie ma nic przyjemniejszego niż wyjście na zaśnieżone ulice, gdy w oczy sypie śnieg. Jak to mówią, są różne zboczenia, jednym z moich jest ogromna miłość do zimy (a jeszcze gdyby tak temperatura spadła dużo poniżej zera... *wzdech*).

   Ostatni miesiąc jesieni książkowo przedstawia się raczej kiepsko, zarówno pod względem pozycji  przeczytanych, jak i zakupionych, dlatego listopadowy book haul będzie minimalistyczny i szybki w czytaniu. Pojawiły się bowiem na moich półkach całe CZTERY książki, z czego sama kupiłam dwie, a całość przedstawia się następująco:

  • dwie pozycje anglojęzyczne, 
  • jeden e-book, należący do powyższej kategorii,
  • dwie pozycje polskojęzyczne.

   Zacznijmy może od moich własnych zakupów. Jednym z nich podzieliłam się już wczoraj - "Oathbringer" Brandona Sandersona przyszedł do mnie ponad tydzień temu i planuję rozpocząć grudniowe czytanie od tej właśnie pozycji. Jeszcze tylko skończę się przeprowadzać i znikam w świecie Rosharu.


   Drugim z zakupów jest jedyny w tym miesiącu e-book. O książce "The Lies of Locke Lamora" Scotta Lyncha słyszałam sporo, ale jakoś nie planowałam zakupu do momentu, gdy amazon przyjemnie zaskoczył mnie dwudolarową promocją. W grudniu czeka mnie dużo latania, będzie jak znalazł na nudne dyżury.


   Pierwsza z pozostałej dwójki książek to zażyczony sobie na Mikołajki prezent od Cioci. Na "Astrofizykę dla zabieganych" Neila de Grasse Tysona czaiłam się od dawna, ale jako wybitny matołek w naukach ścisłych bałam się porywać na tę pozycję po angielsku. Została jednak wydana w Polsce i stwierdziłam, że teraz wymówki już nie mam. Za czytanie planuję się zabrać, jak tylko przeczytam "Wszechświat w twojej dłoni".


   Ostatnia z listopadowych niespodzianek to książka wciśnięta mi w łapy przez Mami, kiedy to leżałam w łóżku po operacji. Joe Alexa czytałam jako dziecko, jego "Czarne okręty" to jeden z ulubionych cyklów książkowych moich lat młodzieńczych, a i do kryminałów przez niego pisanych sięgałam, choć czy "Piekło jest we mnie" się wśród nich znajdowało, nie pamiętam. Książka jest króciutka, na jeden wieczór jak znalazł.


   Tak oto prezentują się listopadowe zdobycze książkowe, skromnie, choć objętościowo nie najgorzej, przede wszystkim dzięki Sandersonowi i jego cegle. Mam nadzieję, że grudzień będzie miesiącem intensywnego czytania, a także bogatych w książki prezentów gwiazdkowych.