niedziela, 25 marca 2018

Co zrobiłbyś, by być szczęśliwym - Adam Silvera "More Happy Than Not/Raczej szczęśliwy niż nie"

   Książki z gatunku tak zwanych "młodzieżówek obyczajowych" zaczęłam czytać niedawno, mimo, że do młodzieży nie zaliczam się już od dobrych dwudziestu lat. Całe życie pochłaniały mnie fantastyczne światy i daleka przyszłość science-fiction i nawet teraz stanowią osiemdziesiąt procent literatury, którą czytam. Młodzieżówki jednak powoli, powoli na stałe zaczynają gościć na moich półkach. Zdałam sobie bowiem sprawę, że wiele z nich porusza ważne tematy związane nie tylko z dorastaniem, bo i problemy z seksualnością, i te związane ze zdrowiem psychicznym możemy w nich odnaleźć. Właściwie jedynymi książkami z gatunku ya, których unikam, są tzw. romansidła, gdzie cała fabuła to miłosne rozterki nastolatków, na co chyba jednak jestem za stara (pomijając kwestię unikania romansów w ogóle). Na szczęście książka Adama Silvery, mimo obracania się wokół problemów sercowych młodych ludzi, do nich się nie ogranicza.

   "More Happy Than Not/Raczej szczęśliwy niż nie" to historia Aarona, chłopca, który zmaga się z samobójczą śmiercią ojca. Na szczęście otaczają go dobrzy koledzy z podwórka, ma przy sobie również mamę i ukochaną dziewczynę, Genevieve, które wspierają go w walce z depresją czającą się na horyzoncie. Wszystko zmienia się, gdy Genevieve wyjeżdża na obóz plastyczny, a w życiu Aarona pojawia się Thomas. To, co wydawało się oczywiste, nagle takim być przestaje i Aaron w końcu poddaje się i postanawia zapomnieć o wszystkim, co przynosi mu ból.

   Opowieść Silvery, mimo że to pierwsza jego książka wydana w Polsce, jest trzecią przeczytaną przeze mnie, przez co zauważam pewien wzór w tematyce poruszanej przez autora. Silvera skupia się przede wszystkim na problemach młodych ludzi związanymi z ich seksualnością i zdrowiem psychicznym, a wszystko to skrapia często odrobiną fantastyki (tak jest tutaj, tak też było w "They Both Die At The End", której recenzja nadal czeka na napisanie).

   Mój problem z książkami Silvery leży w jego bohaterach - nie potrafię ich polubić. Nie wzbudzają mojej sympatii, za to często mnie irytują, trudno też zrozumieć mi ich wybory. Z natury jestem marzycielką, ale w większości ważnych spraw mocno i logicznie stąpam po ziemi, opierając się wtedy na rozumie, nie emocjach. Bohaterowie Silvery natomiast to chodzące bomby emocjonalne. Wiem, że nie mają łatwo w życiu, nikomu nie życzę być świadkiem samobójstwa własnego rodzica, a problemy Aarona mają o wiele głębsze podłoże, niż na początek się wydaje. Niektóre jednak z zachowań chłopaka są tak irracjonalne, że trudno mi podejść do nich na chłodno i nie mieć ochoty nawrzeszczeć na niego, żeby wziął się w garść. Może dlatego właśnie najbardziej z całej plejady postaci pojawiających się w książce polubiłam Genevieve, która także podjęła wiele kiepskich decyzji, ale powody za nimi stojące są przynajmniej zrozumiałe i możliwe do wyobrażenia.

   Mimo wszystkich problemów, jakie mam z bohaterami "Raczej szczęśliwy niż nie", książka poruszyła mnie emocjonalnie, a także zaskoczyła zwrotem fabularnym, który ma miejsce w drugiej połowie opowieści. I choć Aaron niekiedy doprowadzał mnie do szewskiej pasji, nie potrafiłam nie współczuć mu w jego walce z codziennością, którą tak trudno mu było zaakceptować, że zdecydował się o niej zapomnieć. Tym bardziej, że rzeczywistość pokazała, iż wymazanie wspomnień i uczuć, które tworzą to, kim naprawdę jesteś, nie jest tak naprawdę możliwe i doprowadzić może tylko do jeszcze większego cierpienia.

   Myślę, że właśnie w tym tkwi siła Silvery, że każe nam postawić się w sytuacji kogoś, kto tak bardzo się od nas różni i razem z nim przejść przez piekło, by dzięki temu zdać sobie sprawę, że nawet jeśli nie do końca zrozumiemy jego sytuację i wybory, to ludzie tacy jak Aaron istnieją wokół nas i być może czekają, by wyciągnąć do nich pomocną dłoń i wesprzeć ich w walce z trudami codzienności.


tytuł: More Happy Than Not/Raczej szczęśliwy niż nie
autor: Adam Silvera
wydawnictwo: Czwarta Strona
liczba stron: 400



ocena: ★★★☆☆ 1/2

sobota, 24 marca 2018

Powroty książkowe ponownie, czyli podsumowanie reread-a-thonu ☆ミ

   Panie i panowie, pragnę poinformować państwa o całkowitym sukcesie, jaki odniosłam podczas reread-a-thonowego tygodnia. Nie tylko udało mi się wykonać wszystkie cztery wyzwania czytelnicze, i to bez żadnego oszukiwania, ale przeczytałam również książkę, której w planach nie miałam. Ponadto mimo nie pojawiania się przez tydzień na blogu, przynoszę Wam teraz, drodzy Odwiedzający, pięć recenzji przeczytanych pozycji, proszę więc o zaopatrzenie się w herbatę tudzież kawę, jakieś ciacho (lub ogórka konserwowego, jeśli tak jak ja wolicie snacki niż słodycze) i zapraszam na podsumowanie.


☆ミ REREAD-A-THON 2018 ☆ミ


   Wyzwanie I: Przeczytaj ponownie dawnego ulubieńca.

   Halina Górska i jej opowieść "O Księciu Gotfrydzie, rycerzu gwiazdy wigilijnej" ponownie podbiła moje serce i przyczyniła się do powstania góry mokrych chusteczek przy łóżku podczas czytania. Poznałam w życiu wiele baśni, ale mało z nich pokochałam tak mocno jak tą.

   Wyzwanie II: Przeczytaj ponownie nowego ulubieńca.

   Shaun David Hutchinson i "We Are The Ants" to jedna z pierwszych od dłuższego czasu przeczytanych młodzieżówek i pierwsza, która trafiła na listę moich ulubionych książek 2017 roku (do tej pory w 90 procentach składającej się z fantastyki). Opowieść o Henrym, chłopcu z problemami, z których największym wcale nie jest bycie uprowadzanym przez kosmitów, ma wszystko, czego w młodzieżówce potrzebuję: sympatycznych bohaterów, prawdziwe problemy, humor, ale także sporo dramatyzmu.

   Wyzwanie III: Daj książce drugą szansę.

   Dałam, bo czemu nie. Niestety, "Alicja w krainie czarów" Lewisa Carrolla nadal nie podbiła mojego serca i już pewnie nie podbije, choć po kontynuację sięgnę, bo wypada. Za to jak znalazł przypasowała do wyzwania czytelniczego Kirimy, więc tyle dobrego.

   Wyzwanie IV: Przeczytaj ponownie w oczekiwaniu na kontynuację.

   "Vicious" V.E.Schwab pasowałby również do drugiego wyzwania, był zresztą opcją zapasową w przypadku braku czasu. Na szczęście rozczytałam się na całego i zdążyłam przeczytać obie książki. Ach, Victor, jeden z moich ulubionych anty-bohaterów. Przepysznie pokręcony, zimny i arogancki, po prostu miodzio. Bardziej do obu głównych bohaterów opowieści pasującego tytułu nie mogła autorka znaleźć.

   Poza wyzwaniowo, ale również po raz kolejny sięgnęłam po "Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu" Anny Lange. Jeśli nie przeszkadza Wam pewna doza fangirlowania, zapraszam do recenzji, gdzie wyjaśniam, dlaczego Clovis to postać w moim odczuciu fanfikowa, i dlaczego jest to pozytywną rzeczą.





   Koniec powrotów czytelniczych na pewien czas, ale ten tydzień dał mi tak wiele radości, że może już niedługo kolejna porcja wpisów nostalgicznych się tu pojawi. Dajcie znać, czy i Wam sięganie po książki, które już znacie sprawia przyjemność, a jeśli tak, do jakiej ostatnio ulubionej powieści wróciliście.

Jak śnić, to na całego - Lewis Carroll "Alicja w krainie czarów"

   Książkowe powroty, zwłaszcza do pozycji, z którymi jesteśmy mocno związani, to jedna z najprzyjemniejszych w mojej opinii części życia czytelniczego. Nie wyobrażam sobie nie powrócić przynajmniej raz na parę lat do Śródziemia, na Pern czy do Hogwartu. Tym bardziej, że z wieloma bohaterami książkowymi wiążą mnie o wiele silniejsze uczucia niż z rzeczywistymi ludźmi (smutne? być może, ale osobiście bardzo mi to odpowiada). Trochę inaczej jest jednak, gdy daję książce, która może niekoniecznie mi się spodobała, drugą szansę. Zawsze jest bowiem szansa, że ponownie się zawiodę.

   "Alicja w krainie czarów" Lewisa Carrolla nie spodobała mi się specjalnie, gdy czytałam ją jako dziecko. Niewiele z tamtych wrażeń pamiętam oprócz ogólnej niechęci i poczucia niedosytu. Postanowiłam jednak wrócić do przygód Alicji ponownie teraz i jako dorosła kobieta zobaczyć, czy moje obojętne uczucia względem tej książki związane były z wiekiem, czy może dlatego nie potrafiłam docenić historii, którą tak wielu ludzi darzy uwielbieniem?

   Opowieść o Alicji, dziewczynce, która przez króliczą norkę wpada w dziwaczny, pełen nonsensu świat groteskowych postaci, gadających zwierzątek, znikających kotów i krwiożerczych karcianych królowych to historia znana większości ludzi, dlatego nie będę się rozwodzić nad fabułą. Zresztą absurdalny sen, który stał się udziałem Alicji, trudny jest do opisania jako ciąg przyczynowo-skutkowy, bo Carroll stworzył swoją historię raczej jako szereg epizodów, luźno ze sobą (lub w ogóle nie) połączonych.

   Wydawać by się mogło, że jako wielbicielkę fantastyki historia dziewczynki w krainie dziwów nie może nie wpasować w moje gusta. A tu klops, okazuje się, że jak najbardziej może. Tym razem jednak wiem, dlaczego. Powodem, dla którego ze światem Carrolla się nie polubiliśmy za dzieciaka i nie polubimy teraz, są postaci w nim występujące. O ile sama Alicja rozczulała mnie od czasu do czasu swoją dziecięcą logiką i przyjmowaniem zadziwiających zdarzeń, jakie ją spotykają, z dziecięcym entuzjazmem i wiarą, o tyle wszystkie pozostałe istoty zaludniające krainę czarów doprowadzały mnie do szewskiej pasji. Nie chodzi nawet o bezsensowność ich zachowań, bo ta akurat do formuły snu pasuje jak najbardziej. Szalony Kapelusznik, Księżna, Królowa Kier - wszyscy oni byli tak niesamowicie antypatyczni, że prawdziwą przyjemność sprawiało mi wyobrażanie sobie Alicji, która ma ich dość i wyjmując zza pazuchy bazookę rozwala całe to towarzystwo na drobne kawałki.

   "Alicja w krainie czarów" miałaby szansę mnie do siebie przekonać, gdyby rodzice przeczytali mi ją w dzieciństwie, albo gdybym wysłuchała jej jako słuchowiska radiowego. Jako historia opowiedziana ustnie przyciągnęłaby być może moją uwagę dzięki plejadzie śmiesznych postaci, które w tej formie mogłyby nie być tak strasznie irytujące, a i krótkie rozmiary poszczególnych epizodów nie zmęczyłyby mnie prawdopodobnie tak, jak to zrobiły czytane jednym ciągiem.

   Żeby nie skończyć na negatywach, urzekły mnie niezmiernie koszmarnie zniekształcone dziecięce rymowanki i piosenki, zwłaszcza ta o ojcu Wigriliuszu i o chorym kotku, którą pozwolę sobie na zakończenie zacytować:

"Pan Lew był raz chory i leżał w łóżeczku,
Więc przyszedł pan doktor:
- Jak się masz, koteczku?
- Niedobrze, lecz teraz na obiad jest pora -
Rzekł Lew rozżalony i pożarł doktora."

(przełożył Antoni Marianowicz)


   "Alicję w krainie czarów" włączam niniejszym do wyzwania czytelniczego Kirimy"Czytamy klasykę fantasy". Można się kłócić, czy aby do tego gatunku książka Carrolla się zalicza, osobiście uważam jednak, że jak najbardziej, bo w jakim innym gatunku mamy do czynienia z eliksirami tudzież grzybkami wzrostu, znikającymi kotami, królami i królowymi oraz flamingami służącymi za kije do krykieta?





tytuł: Alicja w krainie czarów
tytuł oryginału: Alice's Adventures In Wonderland
tłumaczenie: Antoni Marianowicz
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 1988



ocena: ★★★☆☆

piątek, 23 marca 2018

Skarb z czasów dziecięcych - Halina Górska "O Księciu Gotfrydzie, rycerzu gwiazdy wigilijnej"

   Zanim jeszcze młoda ja zaczęła pochłaniać wielkie, opasłe tomiszcza z historiami o szlachetnych wodzach indiańskich i dzielnych hobbitach, z równą lubością wsiąkała w zbiory baśni z całego świata. Były wśród nich klechdy polskie, były opowieści z różnych stron świata, byli bracia Grimm, andersenowska dziewczynka z zapałkami i pisana wierszem bajka o Carze Sałtanie Puszkina. Najważniejsze jednak miejsce w baśniowym panteonie zajmowała historia Gotfryda, najszlachetniejszego księcia, jaki urodził się pod rozgwieżdżonym niebem nocy wigilijnej.

   "O Księciu Gotfrydzie, rycerzu gwiazdy wigilijnej" Haliny Górskiej, pochodzącej ze Lwowa pisarki i działaczki społeczno-politycznej, to historia, która ukształtowała moje  wyobrażenie rycerza. Tak, tak, drodzy Odwiedzający, to nie Aragorn i Boromir są pierwszymi, którzy przychodzą mi na myśl, gdy słyszę słowo rycerz. To właśnie Gotfryd, który dziecięciem małym jeszcze będąc, w zawierusze wojennej rodziców utracił, górali i pastuszków od okrutnego wilkołaka i wiedźm uwolnił, ostrogi rycerskie otrzymał, zwycięzcę stu turniejów pokonawszy, by w końcu najpiękniejszą na ziemi królewnę z niewoli mocarza, co jednym uderzeniem obala skały, oswobodzić. To Gotfryd, który zdobył warowny zamek, nie dobywając miecza, samą tylko wytrwałością, cierpliwością i szlachetnością (przyznaję bez bicia, to moja ulubiona z dwunastu opowieści, przy której łzy wzruszenia leją się strumieniami). To właśnie ten młody rycerz, który wolał skłamać i hańbą się okryć, niźli życie wróżki Wiwiany narazić. Ach, mogłabym tak zachwycać się w nieskończoność, a i tak nie wyraziłabym, jak bardzo kocham tę opowieść.

   Baśń ta przepięknym językiem jest napisana, lirycznym, a mimo to prostym, żeby nawet najmłodsze dziecko nie miało problemu ze zrozumieniem treści. Przypomina mi trochę "Przyjaciela wesołego diabła" Kornela Makuszyńskiego, który również zachwycił mnie i rozkochał w języku, jakim został napisany.

   Opowieść o rycerzy gwiazdy wigilijnej uważam za obowiązkową lekturę dzieciństwa, a i tych, którzy już dziećmi od wielu lat nie są, zachęcam do sięgnięcia po tę baśń. Mam nadzieję, że przyniesie Wam ona tyle samo radości, co autorce tego wpisu.



tytuł: O Księciu Gotfrydzie, rycerzu gwiazdy wigilijnej
autor: Halina Górska
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
liczba stron: 125



ocena: ★★★★★

 

Nekromantą być - Anna Lange "Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu"

   Zanim przejdę do recenzji, musicie coś o mnie wiedzieć. Przez większą część mojego dorosłego życia byłam ogromną wielbicielką twórczości fanowskiej we wszelkich jej przejawach, od fanartów począwszy, a na fanfikach skończywszy. Zwłaszcza te ostatnie potrafiły całkowicie mną zawładnąć i to w takim stopniu, że przez parę lat trwał u mnie całkowity marazm książkowy, za to nie ogarnę, ile setek tysięcy słów przeczytałam w opowiadaniach umieszczonych w ukochanych światach książkowych, filmowych czy komiksowych.

   Po co ten, wydawałoby się zupełnie nie na temat, wstęp? Książka, o której zaraz napiszę, przypomniała mi ten fanfikowy okres, i to w najlepszym tego słowa znaczeniu.

   "Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu" Anny Lange to opowieść o alternatywnej wersji dziewiętnastowiecznej Europy, w której większość wydarzeń pokrywa się z naszą rzeczywistością (mamy tu na przykład wspomnienia wojen napoleońskich) z jednym małym dodatkiem - magią. Clovis LaFay, młody arystkokrata i główny bohater historii włada magią nekromancką, najtrudniejszą i przez wielu traktowaną podejrzliwie. Pewnego dnia natyka się na dawnego znajomego ze szkoły - Johna Dobsona, który pełni funkcję nadinspektora policji w wydziale do spraw związanych z magią, i razem z nim oraz jego siostrą Alicją zaplątany zostaje w sprawę kryminalną dotyczącą zniknięcia młodej irlandzkiej dziewczyny. Na domiar złego Clovis jest niemal pewien, że w sprawę zamieszana jest jego (raczej przez niego nie lubiana) rodzina, a wszystko komplikują uczucia, które wzbudza w nim Alicja.

   Po pierwsze: Anna Lange w świetny sposób oddała charakter dziewiętnastowiecznego społeczeństwa londyńskiego, z jego różnicami klasowymi i zmianami w nim zachodzącymi, związanymi z postępem nauki. Nie wiem, na ile Londyn Clovisa przypomina nasz z tamtego okresu, ale mnie osobiście proza pani Lange przeniosła w świat tiurniur, dorożek, lokajów i pokojówek. Co ważniejsze, magia jest jego nierozerwalną częścią, czymś zupełnie naturalnym i normalnym, i ani razu nie czułam, że jest na siłę doczepiona i wytrąca mnie z wykreowanego przez pisarkę świata. 

   Po drugie i najważniejsze: Clovis. Pamiętacie, jak wspomniałam o fanfikowości tej książki? Clovis jest jest jej głównym powodem. Czytając o nim jak żywo przed oczami miałam bohatera dowolnego opowiadania fanowskiego (zaznaczam, dobrze napisanego!), albo wręcz postaci z anime. Od razu mówię, to nie jest zarzut! Wręcz przeciwnie, Clovis wzbudzał we mnie uczucia elmirkowe, gdybym miała go pod ręką, już dawno bym go zaściskała i zapieściła na śmierć. Inteligentny, spokojny, a mimo to pakujący się w ciągłe kłopoty, to właśnie ten młody nekromanta sprawił, że przeczytałam książkę za jednym posiedzeniem. Zresztą jego towarzysze, John i Alicja to również postaci dobrze napisane, z barwnymi osobowościami i ciekawymi historiami w tle.

   O, już wiem, jaką serię mangową ta trójka mi przypomniała! "D.Gray-man"!!! Dziewiętnastowieczny Londyn, moda tamtych czasów, magia, a i Clovis pod wieloma względami kojarzy mi się z Allenem. Dla tych, którzy obie te pozycje znają, powiedzcie mi, że nie tylko ja mam takie skojarzenia.

   Sama fabuła nie jest może czymś bardzo odkrywczym i wyjątkowym, zresztą mam wrażenie, że dla autorki ważniejsi byli bohaterowie, zarówno ci dobrzy, jak i źli (Horatio dołącza do gromady największych książkowych gnid, a jego tatuś nie jest daleko w tyle). Opowieść o magicznych aktach Scotland Yardu czyta się jednak przyjemnie, szybko i z dużą dozą fangirlowskiego piszczenia na okrasę (być może to ostatnie to tylko ja).

   Mam nadzieję, że pani Lange jeszcze powróci do świata nekromantów, kinemantów i piromantów, bo szkoda zmarnować tak sympatycznych bohaterów i ciekawy świat. A na razie kończę tę recenzję i chyba sobie do jakiegoś fanfika sięgnę.


tytuł: Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu
autor: Anna Lange
wydawnictwo: Sine Qua Non
liczba stron: 448



ocena: ★★★★☆

środa, 21 marca 2018

Czy warto ratować świat, jeśli życie jest do niczego? - Shaun David Hutchinson "We Are The Ants"

   Czasy szkolne już dawno za mną, ale wspominam je raczej z rozrzewnieniem i przyjemnością, niż z ulgą, że już się skończyły. Nigdy nie należałam do grupy popularnych uczniów, nie byłam również klasowym klaunem, ot plasowałam się gdzieś pośrodku. Może dlatego nie mam złych wspomnień związanych z kolegami/koleżankami z klasy? Nikt nigdy mi nie dokuczał, nikogo specjalnie nie interesowało, co mi chodzi po głowie, z wszystkimi miałam dobry kontakt. Na pewno wpływ na dobre stosunki w klasie miało również to, że było nas mało, paręnaście osób, a także specyfika samej szkoły muzycznej. Jak wyglądałoby moje życie, gdybym chodziła do "normalnej" szkoły, w której klas jest kilka, a każda z nich to kilkadziesiąt osób? A gdybym jeszcze dodatkowo była inna, odstająca od reszty, nie potrafiąca sobie znaleźć miejsca?

   "We Are The Ants" Shauna Davida Hutchinsona opowiada o Henrym Dentonie, chłopaku, któremu świat z lubością stawia kłody pod nogi. Mieszka z wiecznie zapracowaną matką (ojciec znikł z obrazka dobrych parę lat wcześniej) i starszym bratem, którego nic tak nie raduje, jak "przyjacielskie" znęcanie się nad młodszym rodzeństwem. W szkole Henry, pochodzący z niezbyt bogatej rodziny, stanowczo nie należy do uczniów popularnych, wręcz przeciwnie, jest celem ciągłych ataków grupki klasowych łobuzów. Życie osobiste naszego bohatera leży w rozsypce po tym, jak jego chłopak popełnił samobójstwo, nie zostawiając żadnego wytłumaczenia, dlaczego. Na dodatek sprawy komplikuje fakt, że od trzynastego roku życia Henry'ego co jakiś czas porywają kosmici, którzy pewnego dnia dają mu 144 dni na wciśnięcie czerwonego guzika i ocalenie świata przed katastrofą. Problem polega na tym, że Henry nie jest pewien, czy świat warto ocalić.

   "We Are The Ants" nie jest jedyną książką poruszającą tematykę samobójstwa ukochanej osoby, problem prześladowania w szkole czy też tematykę homoseksualną. Przeczytana przeze mnie w zeszłym roku "History Is All You Left Me" Adama Silvery wykorzystywała podobny koncept. O ile jednak do książki Silvery miałam parę zarzutów, przede wszystkim dotyczących głównego bohatera, o tyle "We Are The Ants" oczarowała mnie całkowicie i szybko wskoczyła na listę najlepszych książek 2017 roku, a także na listę moich ulubionych młodzieżówek wszech czasów. Po ponownym przeczytaniu jej teraz stwierdzam, że o jej uroku stanowi zarówno sama historia, jak i sam Henry. Niech Was nie zwiodą wspomniani wcześniej kosmici, książka Hutchinsona to historia o dojrzewaniu, o radzeniu sobie z problemami wykraczającymi poza życie szkolne, nawet te wypełnione znęcaniem się nad głównym bohaterem przez innych uczniów, to opowieść o depresji, nienawiści do świata, ale także historia małych radości i wielkich kroków w drodze do pokonania przeciwności losu. Henry jest bohaterem, który ujął mnie swoją inteligencją, spojrzeniem na świat, siłą, z istnienia której sam nie zdaje sobie sprawy, a także swoimi wadami, czyniącymi z niego postać bardzo rzeczywistą, której trudno nie współczuć i nie trzymać za nią kciuków. Zresztą świat opowieści wypełniony jest ciekawymi postaciami. Dentonowie, mimo swoich problemów, to jedna z sympatyczniej przedstawionych rodzin w książkach młodzieżowych (a o takie, mam wrażenie, w młodzieżówkach trudno), Audrey, przyjaciółka Henry'ego i Jesse'ego to dziewczyna, która też ma swoje demony, a mimo to staje murem za głównym bohaterem. Moją osobistą faworytką jest panna Faraci, nauczycielka nauk ścisłych, która nie tylko szaleje na punkcie swoich przedmiotów, ale także naprawdę stara się pomóc swoim uczniom, nawet jeśli porywani są przez UFO.

   Co do kosmitów... Czy naprawdę istnieją, czy są tylko wytworem rozchwianej psychiki bohatera? O tym każdy czytelnik musi zadecydować sam.

   Mam nadzieję, że książka Hutchinsona zostanie wydana w Polsce i wielu czytelników towarzyszyć będzie mogło Henry'emu w jego drodze do podjęcia decyzji, czy świat mimo wszystko wart jest tego, by go ocalić.



tytuł: We Are The Ants
autor: Shaun David Hutchinson
wydawnictwo: Simon Pulse
liczba stron: 464


ocena: ★★★★★

wtorek, 20 marca 2018

Szarość, szarość i więcej szarości - V.E.Schwab "Vicious"

   Gdybym zadała Ci, drogi Odwiedzający, pytanie o to, co czyni dobrze napisanego bohatera, jaka byłaby Twoja odpowiedź? Skomplikowana osobowość? A może dobrze opisana i intrygująca przeszłość postaci? Jej moralność, portret psychologiczny? Wady, zalety? To, jak potrafi sobie radzić z przeciwnościami, które stawia przed nią autor? A może tak naprawdę najważniejsze jest to, że wzbudza w nas, czytelnikach, uczucia? Że staje się dla nas kimś bliskim, kimś dla kogo warto zarwać noc, o kim warto rozmyślać w dzień?

   "Vicious" V.E.Schwab mnie osobiście skłania do przychylenia się do tej ostatniej opcji. Tu nie chodzi o akcję, mimo że pomysłowi na nią i jej wykonaniu nic nie można zarzucić. Powodem, dla którego była to jedna z moich ulubionych książek poprzedniego roku, a po ponownym przeczytaniu stała się jednym z ulubieńców ponadczasowych, jest dwójka głównych bohaterów. Victor, którego nie znoszę kochać, i Eli, którego kocham nienawidzić. Dwaj przyjaciele, tak bardzo do siebie podobni, a równocześnie tak różni, których poznajemy, gdy przyjaźń dawno już ustąpiła miejsca nienawiści i chęci zemsty. Obaj niezwykle inteligentni, ambitni, dążący do celu bez względu na koszty. Aroganccy, narcystyczni i amoralni, właściwie nie dający się lubić, a równocześnie przyciągający swoją osobowością. Victorowi oprócz nienawiści nie zostało wiele uczuć, ale dobrze ukrywa to pod maską "normalnego" człowieka. Eli również nosi maskę, maskę bohatera, pod którą skrywa się socjopata z kompleksem Boga. Nie są oni jedynymi postaciami książki, ale bez wątpienia to oni i ich ostateczna konfrontacja stanowią trzon opowieści.

"Te słowa, którymi rzucano na prawo i lewo - ludzie, potwory, bohaterowie, złoczyńcy - dla Victora były tylko kwestią semantyki. Człowiek określany mianem bohatera mógł zabijać dziesiątkami, a tego, który próbował go powstrzymać, nazwano złoczyńcą. Mnóstwo ludzi było potworami, wiele potworów wiedziało, jak udawać człowieka."

   Sama historia opowiedziana jest w ciekawy sposób, gdzie teraźniejszość przeplata się z retrospekcjami sięgającymi zarówno dziesięć lat wstecz, jak i zaledwie parę godzin przed obecnymi wydarzeniami. W ten sposób poznajemy nie tylko historię dwójki głównych przyjaciół/wrogów, ale także ich towarzyszy: Sydney, dziewczynki o niezwykłej mocy, która towarzyszy Victorowi w jego zemście, Mitcha, współwięźnia Victora, oraz Sereny, siostry Sydney i towarzyszki Elia. Cała ta barwna parada postaci ma ze sobą wspólną jedną rzecz - o wszystkich (może z wyjątkiem Sydney) można powiedzieć, że nie są dobrymi ludźmi. V.E.Schwab stworzyła opowieść, w której nie ma tych dobrych i tych złych, są tylko postaci w wielu odcieniach szarości. I mimo, że uwielbiam Victora całym moim sercem, nigdy nie powiem o nim, że jest dobrym człowiekiem. Eli natomiast... cóż, mało jest postaci literackich, których tak bardzo nie znoszę jak jego. Zasłanianie się wiarą i okrucieństwo w jej imię to najłatwiejsza droga do pokładów głęboko we mnie ukrytej nienawiści.

"- Zapytałeś mnie, czy kiedykolwiek pragnąłem w coś wierzyć. Pragnę. Chcę wierzyć w to. Chcę wierzyć, że istnieje coś więcej. - Victor wylał odrobinę whiskey poza brzeg szklanki. - Że możemy być czymś więcej. Cholera, możemy być bohaterami.
- Możemy być martwi. - powiedział Eli.
- To ryzyko, które każdy podejmuje żyjąc." 

   Nie będę pisać więcej o fabule, nie opiszę tego, kim był każdy z bohaterów i w jaki sposób zeszły się ich drogi. Mam nadzieję, że sami się zechcecie przekonać, tym bardziej, że pod koniec tego roku Victor i cała reszta przerażającej gromadki ponownie zagoszczą w księgarniach w drugim tomie serii, zatytułowanym "Vengeful". Powiem tylko tyle: jeśli chcecie poznać znaczenie słowa anty-bohater, Victor i Eli Wam w tym pomogą.



tytuł: Vicious
autor: V.E.Schwab
cykl: Villains (tom I)
wydawnictwo: Tor
liczba stron: 383



ocena: ★★★★★

sobota, 17 marca 2018

Reread-a-thon 2018, czyli wracamy do książek, które już znamy ☆ミ

   Przy dziesiątkach tytułów, które pojawiają się każdego dnia w księgarniach, a także przy stosach zakupów książkowych, które nadal czekają na swoją kolej, ciężko oddać się czytelniczym powrotom. A szkoda, bo ja osobiście do ulubieńców książkowych powracać uwielbiam, niektórych odwiedzałam dziesiątki już razy i nadal mi mało. Na szczęście znalazła się Merphy Napier, booktuberka, z którą co prawda często się nie zgadzam, ale której bardzo dobrze się słucha, gdy opowiada o książkach. Otóż wymyśliła sobie ona, że zorganizuje dla wszystkich wielbicieli wielokrotnego czytania ulubionych powieści maraton czytelniczy, polegający właśnie na powrocie do książek raz już przeczytanych. Przez siedem dni od dzisiaj (czyli niedzieli 18-go marca) możemy wracać do ukochanych światów i bohaterów i nie czuć się winnymi, że na półkach piętrzą się nowe tytuły, po które nie sięgamy, bo nie ma czasu.

   Reread-a-thon nie byłby maratonem czytelniczym, gdyby nie miał jakichś wyzwań. Tym razem jest ich cztery i planuję wypełnić wszystkie. A oto one:

  1. Przeczytaj ponownie dawnego ulubieńca.
  2. Przeczytaj ponownie nowego ulubieńca.
  3. Daj książce drugą szansę.
  4. Przeczytaj ponownie w oczekiwaniu na kontynuację.
   Mój stosik książkowy wygląda następująco↓


   Wyzwaniu nr 1 odpowiem książką, którą pamiętam z czasów dzieciństwa i która do dziś wzrusza mnie i cieszy. "O księciu Gotfrydzie, rycerzy gwiazdy wigilijnej" Haliny Górskiej to baśń napisana przepięknym językiem, która na zawsze już ukształtowała mój wzór rycerza: szlachetnego, dobrego, kochającego, silnego i wybaczającego. 


   "We are the ants" Shauna Davida Hutchinsona to jedna z moich ulubionych książek zeszłego roku, więc jako odpowiedź na wyzwanie nr 2 nadaje się idealnie. Na przeszkodzie może stanąć tylko czas, bo to ponad 450 stronnicowa cegiełka, a dwa z siedmiu dni spędzę w samolocie (nie mówiąc o późniejszej walce z jet lagiem). Na szczęście przygotowana jestem na każdą ewentualność i książka, o której wspomnę przy wyzwaniu nr 4, do nowych ulubieńców również należy, więc jakby co, usmażę dwie pieczenie przy jednym ogniu.


   Z wyzwaniem nr 3 miałam kłopot, nie umiałam sobie bowiem przypomnieć żadnej książki, której nie polubiłam, a którą chciałabym przeczytać drugi raz. Z pomocą i natchnieniem przyszło mi na szczęście wyzwanie czytelnicze Kirimy dotyczące czytania klasyki fantastyki, które przypomniało mi o pasującej tutaj książce. "Alicję w krainie czarów" czytałam jako dziecko i pamiętam, że ani mi się ona podobała, ani specjalnie mnie nie odrzucała. Ot, była po prostu taka sobie. Miałam wtedy lat jedenaście, dwanaście i jak się teraz nad tym zastanowię, być może byłam zbyt młoda, by dotarło do mnie coś więcej niż tylko zewnętrzna warstwa tej opowieści. Tym razem na książkę Lewisa Carrolla spojrzę okiem dorosłej osoby i zobaczę, czy jej odbiór się zmieni. 


   Nie miałam natomiast żadnego problemu z wyzwaniem ostatnim. "Vicious" to moja ulubiona książka V.E.Schwab, z pokręconymi, z pewnością niezbyt pozytywnymi bohaterami, ciekawym sposobem prowadzenia fabuły i moim najbardziej znienawidzonym antagonistą zeszłego roku. Planowałam ją przeczytać ponownie w tym roku, ponieważ 25-go września tego roku ma się pojawić na rynku sequel o wdzięcznym tytule "Vengeful", w którym raz jeszcze spotkam Victora, nawiasem mówiąc jednego z moich ulubionych niejednoznacznych protagonistów, a także ponownie złościć się będę na tego wrednego skurczysyna Eli'ego.

   Jak już wspomniałam, mimo że lista książek jest krótka, dwa dni będę miała wyjęte z życia, w związku z czym "Vicious" stanowi zabezpieczenie na wypadek braku czasu na przeczytanie "We are the ants". 


   Znajdą się tu zaciekawieni i chętni na powrót choć na krótką chwilę do swoich ulubionych książek? Jeśli tak, zapraszam do wzięcia udziału w maratonie. Resztę proszę o trzymanie kciuków!

Dobre s-f jest dobre - Pierce Brown "Red Rising"

   It's alive!!! Tak można by zakrzyknąć na widok tego wpisu, którym daję znać, że żyję i mam się dobrze. Przepraszam wszystkich Odwiedzających za długą nieobecność, a jeszcze bardziej za nie odpowiadanie na Wasze komentarze. Myślałam, że luty był zakręconym miesiącem, ale okazuje się, że początek marca też obfitował w moją nieobecność w domu. Tym samym mimo bardzo dobrego okresu czytelniczego (osiem książek, a to dopiero połowa miesiąca), blogowo zapanowała susza. Mam jednak nadzieję, że od teraz wrócę do jako takiej regularności wpisowej, a także nadrobię zaległości recenzenckie, rozpoczynając poniższym wpisem.

   Dużo czasu minęło, odkąd po raz ostatni sięgnęłam po książkę z gatunku science-fiction. Ta odmiana fantastyki przez dużą część czytelniczego życia należała do moich ulubionych, choć przez ostatnie parę lat to fantasy grało pierwsze skrzypce, spychając swojego bardziej futurystycznego brata w cień. O "Red Rising" Pierce'a Browna słyszałam multum na zagranicznym booktubie i wszystkie opinie były zachwycające i zachęcające, co wzbudziło we mnie ogromną chęć na przeczytanie z jednej strony, a przekorną niewiarę w jakość tej opowieści z drugiej. Mimo, że kupiłam e-booka już z ponad pół roku temu, cały czas nie mogłam się do niego zabrać, bo przecież nie może to być tak dobra książka, jak mówią! Poza tym stosik papierowych książek do przeczytania stale się powiększa, przez co e-booki czytam przede wszystkim w pracy (ciii!) i zajmuje mi to dużo więcej czasu, niż normalnie. Wreszcie jednak postanowiłam sprawdzić, o co chodzi w tych zachwytach... i po przeczytaniu, a raczej pochłonięciu pierwszego tomu trylogii już wiem i dołączam do grona fanów prozy pana Browna.

   "Red Rising" to opowieść o świecie dalekiej przyszłości, w której społeczeństwo podzielone zostało ze względu na kasty określane mianem kolorów, wśród których na szczycie plasują się Złoci, a na samym dnie (dosłownie) Czerwoni. Jeden z Czerwonych z Marsa, Darrow, żyje wraz ze swoją żoną głęboko pod powierzchnią Marsa, nie zdając sobie sprawy, jak wygląda świat na powierzchni, a wszystko, co pokazuje im propaganda, jest kłamstwem, tak przerażającym, że aż niewiarygodnym. Pewne wydarzenie powoduje, że Darrow dołącza do bojowników o wolność (choć wielu nazywa ich terrorystami) i przechodząc niewyobrażalną przemianę wyrusza, by zinfiltrować społeczność Złotych i zniszczyć ich od wewnątrz.

   Tak naprawdę to bardzo krótkie streszczenie fabuły nie oddaje niesamowitego świata, jaki stworzył Pierce Brown. Byłam pod ogromnym wrażeniem sugestywności, z jaką oddał autor różne warstwy społeczeństwa. Wydarzenia w głębinach pod powierzchnią Marsa duszą atmosferą gorąca, smrodu i potu Czerwonych, Szkoła dla Złotych przytłacza okrucieństwem i cierpieniem. Futurystyczny świat Browna nie jest dla ludzi o słabych sercach, jeden drobny krok w bok, jedno zejście z linii, po której dany kolor może się poruszać, prowadzi do śmierci. I choć pisarz wykorzystuje motywy znane nam z literatury fantastycznej (zróżnicowanie klasowe i wiążące się z tym niesprawiedliwości, szkołę, której celem jest wyłonienie najsilniejszych, rebelię ciemiężonych), łączy je niezwykle sprawnym warsztatem w opowieść, od której nie można się oderwać. Aż nie chce się wierzyć, że to debiutancka powieść!

   Oczywiście nie sposób tutaj nie wspomnieć o głównym bohaterze. Darrow to postać łącząca w sobie wiele przeciwstawnych uczuć: głęboko kochający, a równocześnie o nienawiści tak gorącej, że aż parzy; pragnący sprawiedliwości, a równocześnie dopuszczający się zbrodni; młodzieńczo impulsywny, a równocześnie cierpliwy, gdy zachodzi taka potrzeba. Na kartach książki występuje wiele interesujących postaci, ale Brown ewidentnie skupił cały swój kunszt na stworzeniu Darrowa. Powstał dzięki temu bohater, który jak żaden od bardzo dawna zaintrygował mnie i zmusił do poszerzenia listy literackich ulubieńców.

   Nie czytałam polskiego przekładu, nie wiem więc, jak pod względem literackim prezentuje się ta książka w Polsce, jednak oryginał jest napisany świetnym językiem, bardzo dosadnym w niektórych momentach, a mimo to potrafiącym przyjąć lekką poetycką nutę, gdy trzeba. Motyw pieśni, którą śpiewa żona Darrowa, a potem pojawia się ona w ustach zupełnie niespodziewanej osoby, to mój osobisty ulubieniec (muzyczne zboczenie, które zawsze dodaje +10 do każdej opowieści).

   Jedna uwaga - książka jest brutalna, tak jak i świat, w którym toczy się historia. Jeśli przeszkadza Ci krew lejąca się nie raz i nie dwa strumieniami, morderstwo, wspomnienia tortur i przemocy, zastanów się dwa razy, zanim weźmiesz "Red Rising" do ręki. Osobiście uważam jednak, że bez tego okrucieństwa świat Złotych i Czerwonych byłby po prostu mniej wiarygodny, a postępowanie i decyzje bohaterów straciłyby sens.

   "Red Rising" przeczytałam na Kindlu, ale natychmiast po skończeniu zamówiłam wersję papierową zarówno tego pierwszego, jak i pozostałych dwóch tomów trylogii. I tu informacja dla tych, którzy zainteresowani są wersją angielską: wszystkie trzy książki można zamówić w Empiku, ale zupełnie się to nie opłaca w porównaniu z zamówieniem z bookdepository, na której to stronie całość kosztowała mnie 85zł, podczas gdy Empik życzy sobie za trylogię ponad 120zł. Dla prawie czterdziestu złotych różnicy stanowczo wolę poczekać dwa tygodnie na dostawę.

   Podsumowując, "Red Rising" jest książką dla każdego, kto od podróży międzygwiezdnych i międzygalaktycznych wojen woli fantastykę naukową skupiającą się na społeczeństwie, jego strukturze i destabilizacji, dla czytelników lubiących niebanalne i niejednowymiarowe postaci, a także dla wszystkich wielbicieli szybkiej akcji i niespodziewanych zwrotów fabuły.



tytuł: Red Rising
autor: Pierce Brown
cykl: Red Rising
wydawnictwo: Hodder & Stoughton General Division
liczba stron: 400


ocena: ★★★★☆ 1/4

środa, 7 marca 2018

Spóźniony book haul - luty 2018 + podsumowanie miesiąca☆ミ

   Wróciłam! Cała, zdrowa, choć bardzo zmęczona, bo jak wiadomo, wakacje męczą najbardziej. Od dwóch dni zmagam się ze sporym jet lagiem, a tu jeszcze dziś do pracy trzeba iść... Jak by nie było, wracam do pisania bloga wpisem poświęconym book haulowi, nieco spóźnionymu, ale co tam.

   Luty to miesiąc moich urodzin, a mimo to wszystkie książki, które pojawiły się w moich rękach kupiłam sama (takie to już moje szczęście). W przeciwieństwie do stycznia, w którym królowały książki w naszym rodzimym języku, luty zdominowany został przez pozycje anglojęzyczne. Dziewięć książek, które zdobyłam a to w księgarni, a to przez internet, to:

  • jedna pozycja wydana po polsku,
  • jedna manga po japońsku,
  • cztery e-booki (wszystkie po angielsku),
  • trzy fizyczne pozycje po angielsku.

   Zacznę od książek kupionych w księgarniach, bo po pierwsze są w mniejszości, a po drugie są jedynymi pozycjami nieanglojęzycznymi. 

   Jak niemal w co drugim miesiącu zaczęło się od nowego tomiku "Haikyuu!!", która to manga sięgnęła szlachetnej liczby trzydziestu tomów. O tym, jak bardzo zwariowany i zajęty był dla mnie luty niech świadczy to, że nadal jeszcze ten tomik przede mną.

   Adama Silverę znam z "History Is All You Left Me", która to książka wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Proza Silvery jest prosta i szybka  w czytaniu, a tematy przez niego poruszane warte zamyślenia, dlatego gdy tylko weszłam do Empiku z zamiarem niekupowania niczego, "More Happy Than Not/Raczej szczęśliwy niż nie" przekonała mnie do zmiany planów.

   Amazon kusi mnie zazwyczaj świetnymi ofertami e-bookowymi, ale tym razem skusiłam się na promocję trzech książek za 10 funtów, mimo że właściwie żadnej z wymienionych pozycji nie miałam w najbliższych planach zakupowych. Czego te promocje z człowiekiem nie robią, prawda?


   O "The Power" Naomi Alderman słyszałam na zagranicznym booktubie i zaciekawiło mnie, co też takiego napisała autorka, że dostała za tę książkę nagrodę. Jestem już po jej przeczytaniu, recenzja z moją opinią, czy warto przeczytać, już niedługo na blogu.


   Blake Crouch napisał trylogię o Wayward Pines, którą bardzo chcę przeczytać, bo z opisu wygląda na coś, co może mi się spodobać. Nie czytałam jeszcze żadnej pozycji tego autora, ale o "Dark Matter" słyszałam raczej dobre rzeczy, postanowiłam więc, że znajomość z Blakem Crouchem mogę równie dobrze zacząć od tej właśnie książki.


   Leigh Bardugo znam z "Szóstki wron", którą przeczytałam po angielsku nie wiedząc nic na temat autorki i fabuły, a która spodobała mi się zadziwiająco jak na pozycję młodzieżową. Wonder Woman poznałam dzięki odsłonie filmowej, bo komiksy DC (oprócz tych o Batmanie) nigdy jakoś mnie do siebie nie umiały przekonać. Zaciekawiło mnie, jak sprawdzi się super bohaterka w odsłonie książkowej i na ile dobrze poradzi sobie Bardugo z przeniesieniem postaci komiksowej na strony powieści, dlatego "Wonder Woman: Warbringer" to pozycja, którą na sto procent zamierzam w marcu przeczytać.

   Pora na e-booki, z których dwa kupiłam, bo przecena, a dwa, bo tzw. guilty pleasure.

 
   O Adamie Sliverze już w tym wpisie wspominałam. Gdy Amazon zaproponował mi, że pozwoli mi zapoznać się z najnowszą pozycją Silvery za niecałe dwa dolary, stwierdziłam Amazonie, Bierz Moje Pieniądze. "They Both Die At The End" podobno musi się skończyć toną mokrych chusteczek higienicznych, co traktuję jako wyzwanie, bo zazwyczaj płaczę przy lekturach zupełnie do płaczu nie zachęcających. "Dear Martin" Nica Stone'a to jedna z wielu ostatnio pozycji, które poruszają problem przemocy wobec Afroamerykanów, zwłaszcza płci męskiej. Temat na pewno warty zgłębienia, tym bardziej, że jako biała dziewczyna żyjąca w białym w większości społeczeństwie niewiele wiem na temat życia tej grupy społecznej w Ameryce poza tym, co przeczytam w prasie czy zobaczę w informacjach.

 
   Dochodzimy wreszcie do dwóch opowiadań należących do serii książek, które stanowczo można określić mianem guilty pleasure. "Captive Prince" to cykl opowieści dziejących się w świecie stylizowanym na starożytną Grecję, w którym głównymi bohaterami są dwaj książęta z skomplikowanym związku (jeśli można to tak nazwać) pan-niewolnik. Są to książki problematyczne pod wieloma względami, nawet nie będę zaprzeczać, ale dobrze napisane, z kolorowymi postaciami (Laurent to mój absolutny faworyt), więc pal licho, przyznaję bez bicia, że uwielbiam całą serię. Niektórzy mają Greya, ja mam Damianosa i Laurenta (na dodatek o wiele lepiej napisanych). "The Adventures of Charls, the Veretian Cloth Merchant" i "The Summer Palace" to dwie krótkie historie umieszczone w świecie "Captive Prince", obie przesłodkie, zabawne, a ta druga również słodko-gorzka, przy których uśmiech nie schodził z mojej twarzy. Recenzja być może już niedługo.

   To tyle, jeśli chodzi o book haul lutowy. Tym razem nie przesadziłam z zakupami, z czego jestem bardzo zadowolona, tym bardziej, że na urodziny dostałam dwie karty podarunkowe do Empiku, w związku z czym w marcu prawdopodobnie zostanę pod książkami zgnieciona.


   Podsumowanie czytelnicze będzie jeszcze krótsze, bo podróżowanie tym razem nie sprzyjało czytaniu. Drugi miesiąc roku zakończyłam wynikiem siedmiu przeczytanych książek:


   "Dożywocie" Marty Kisiel to świetny początek miesiąca, bo i zabawnie było, i bohaterów można polubić. "Śpiący giganci" Sylvaina Neuvela z jednej strony odrobinę zawiedli moje oczekiwania, z drugiej to mimo wszystko ciekawa książka s-f, po której kontynuację na pewno sięgnę. Ogromnym rozczarowaniem okazało się natomiast "Ready Player One" Ernesta Cline'a, w którym tak naprawdę poza nostalgią do lat dzieciństwa podobało mi się niewiele. Za to Akutagawa Ryūnosuke zachwycił mnie swoimi "Japanese Short Stories" i utwierdził w przekonaniu, że jak sięgać po pisarza japońskiego, to przede wszystkim w krótkich formach. "The Disappearances" Emily Bain Murphy okazały się dokładnie tym, na co wyglądają, czyli niezłą młodzieżówką z odrobiną magicznej atmosfery i zagadką, której rozwiązanie zajęło bohaterom większą część opowieści. Ostatnie dwie pozycje przeczytane w lutym nie doczekały się jeszcze recenzji, ale mam nadzieję nadrobić to w najbliższych dniach. "Ostrze zdrajcy" Sebastiena de Castella to tacy muszkieterowie w wydaniu fantastycznym, z dowcipnymi dialogami i ogromną ilością pojedynków, a "Idealny stan" Brandona Sandersona to zakręcone opowiadanko fantastyczno-naukowe z zaskakującym zakończeniem.

   W lutym udało mi się natomiast wykonać trzy z moich postanowień noworocznych, z czego jestem niezmiernie dumna. Z dwunastu książek z book haula styczniowego przeczytałam pięć pozycji (osiem, jeśli liczyć książki pochłonięte już w styczniu i wcześniej), czyli stanowczo więcej niż jedną czwartą. Postanowienie dotyczące polskich autorów wypełnione zostało dzięki "Dożywociu" Marty Kisiel, a Akutagawa i jego "Japanese Short Stories" jak ulał przypasowały do wyzwania czytelniczego Kirimy dotyczącego czytania klasyki. Teraz została mi już tylko klasyka s-f/fantasy, ale na szczęście w marcu powinnam mieć więcej czasu, zarówno na czytanie, jak i na pisanie.



    Mam nadzieję, że choć krótszy, luty był dla Was, drodzy Odwiedzający, miesiącem wypełnionym czytelniczo, a marzec przyniesie ze sobą nie tylko wiosnę, ale i wspaniałe zdobycze książkowe i kolejne cudowne opowieści. 

wtorek, 6 marca 2018

Co by było gdyby... - Naomi Alderman "The Power"

   Historia świata była historią pisaną przez mężczyzn. Możemy przywoływać nazwiska sławnych kobiet - władczyń, naukowców, artystek, ale nie zmienia to faktu, że na każdą z nich przypada ogromna liczba mężczyzn, którzy dokonywali równie wspaniałych czynów, odkrywali nieodkryte i tworzyli arcydzieła. Inną sprawą natomiast jest to, jak wiele historii o kobietach pochłonęła niepamięć, jak wiele z nich nie mogło się zrealizować w żadnej dziedzinie należącej do "męskich". Myślę, że powoli się to zmienia i bardzo mnie to cieszy, ale dużo jeszcze upłynie czasu, zanim uda nam się stworzyć społeczeństwo, w którym nie płeć, a zdolności i inteligencja będą decydować o sukcesach i ambicjach ludzi. Naomi Alderman postanowiła stworzyć opowieść, w której to nie żadna z wymienionych przeze mnie cech zmieni świat, lecz czysta, przerażająca siła.

   "The Power" jest opowieścią o alternatywnej, być może dla niektórych dystopijnej wersji historii ludzkości, gdzie za sprawą pewnych wydarzeń kobiety zyskują zdolność manipulacji energią elektryczną, co prowadzi do zmiany o sto osiemdziesiąt stopni w relacji sił między kobietami a mężczyznami. W krajach do tej pory traktujących płeć piękną jak rzecz, którą się posiada, rebelia i pokaz sił drastycznie odmienia oblicze społeczeństwa. W Stanach dla odmiany wszyscy głowią się nad tym, jak zapanować nad młodymi dziewczynami i nie dopuścić, by przejęły one miejsce należne do tej pory chłopcom. Ani jedna, ani druga droga nie prowadzi jednak do niczego dobrego.

   Książka Naomi Alderman porusza niezwykle ciekawe zagadnienie siły, którą mężczyźni od wieków dominowali nad kobietami i zmusza nas do zadania sobie pytania: co by było, gdyby ta siła fizyczna została przygnieciona potęgą, której mężczyźni nie byliby w stanie się przeciwstawić? W jaki sposób potoczyłyby się losy ludzkości, gdyby to żeńska część społeczności Ziemi trzymała w swoich rękach moc i decydowała o rozwoju świata? Książka mogłaby rozwinąć tą tematykę, pofilozofować nad naturą człowieka, spróbować udzielić parę istotnych odpowiedzi. Mogłaby, ale niestety pani Alderman skupiła się raczej na stworzeniu opowieści pełnej akcji, w której filozofia ustępuje miejsca przemocy i wojnie. A szkoda. Nie twierdzę, że zagadnienie zmiany sił między dwoma płciami nie zostało ukazane w ciekawy i intrygujący sposób, zwłaszcza za sprawą głównych bohaterów, postaci bardzo ciekawych i skomplikowanych. Po prostu oczekiwałam czegoś głębszego, czegoś mniej przewidywalnego i zaskakującego.

   Nie znaczy to, że nie warto "The Power" przeczytać. Książka trzyma w napięciu i choć maluje raczej ponury obraz przyszłości (choć może prolog i epilog wskazują na coś zupełnie innego), na pewno nie można się przy jej lekturze nudzić. Allie - matka nowej religii, Roxy - wojowniczka i szefowa podziemia oraz Tunde - reporter i obserwator zdarzeń to trzy z najlepiej rozwiniętych i barwnych postaci w opowieści, których losy przeplatają się i prowadzą do zmiany oblicza świata. Zwłaszcza Roxy skradła moje serce swoją bezkompromisowością, inteligencją i siłą w obliczu zdrady i przemocy, których doświadczyła.

   Czy nagrodziłabym "The Power" nagrodą kobiecą w kategorii fikcji? Nie wiem. Jako opowieść, w której główne skrzypce grają kobiety? Może. Jako ciekawy dyskurs filozoficzny? Raczej nie. W każdym razie polecam przeczytać i przekonać się na własne oczy, co by było gdyby...



tytuł: The Power
autor: Naomi Alderman
wydawnictwo: Penguin Books
liczba stron: 342



ocena: ★★★☆☆ 1/2